Obserwatorzy

Popularne posty

piątek, 2 lipca 2021

Wycieczka nr 88: Z NIEBA DO PIEKŁA

 7.03.2021

Skład: Marysia, Kamila, Oliwka, Makumba, Brajan, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Końskie - Izabelów - Niebo - Piekło Gatniki - Piekło - Dolina Czarnej - Sielpia Letnisko - Sielpia Wielka, ok.17 km

  Było parę minut po siódmej. Nowe wnętrze kieleckiego spodka, wyglądało jakby szykowało się do odlotu w kosmiczną przestrzeń. Ruchomymi schodami razem z Brajanem, powoli wjeżdżałem na drugi poziom. Przeszklone barierki z każdą chwilą odsłaniały dalszy plan obrazu opustoszałych wnętrz. Wokół widniało jedynie parę sztucznych kwiatów, które dawały wrażenie najbardziej żywych organizmów w promieniu kilkudziesięciu metrów. A prócz nich same puste stoliki. No prawie same. Jeden z nich wyróżniał się na tle pozostałych, za sprawą głośnej rozmowy dobiegającej z jego okolic. Ta z czasem przejęła dominację nad dworcową ciszą. Jej głównym inicjatorem był nie kto inny jak Makumba. Dbając o to, by nowo przybyłym na miejsce zbiórki koleżankom ani przez moment się nie nudziło, dzielnie wyjaśniał fascynujące fakty z zakresu biologii, znacznie odbiegające od szkolnej podstawy programowej. Wkrótce do wykładu dołączyli pozostali. Będąc już w komplecie, ruszyliśmy na stanowisko odjazdowe, a potem już busem, przez wyboiste drogi w kierunku Końskich. Niecałą godzinę później byliśmy na miejscu.

  Silny wiatr prześlizgiwał się przez wąskie uliczki, jak rabuś zbiegający z dokonanej przed minutą kradzieży. Najbardziej wiało na niczym nieosłoniętych placach. Jedynie w skrzętnie skrytych zakamarkach gęstwiny domów, dało się odnaleźć trochę spokoju. Nasze twarze przepełnione były zakłopotaniem, związanym z nową sytuacją i nowymi osobami. Mimowolnie podzieliliśmy się więc na dwie grupki. Świeżaki dreptały z tyłu, a stały skład wyznaczał tempo marszu. W tej gęstej atmosferze, podążaliśmy w stronę zespołu parkowo-pałacowego. 


  Pierwszym punktem na trasie wycieczki była oranżeria egipska - jedna z dwóch tego typu budowli w naszym kraju. Zaprojektował ją w 1825 włoski architekt, który ani razu nie był w Egipcie. Swój pomysł oparł więc na 24 tomiszczach "Opisania Egiptu", stworzonego przez naukowców biorących udział w wyprawie napoleońskiej do krainy faraonów. W efekcie to co powstało, można nazwać jedynie inspiracją kulturą tamtejszych ziem. Widać to po samych hieroglifach, które hieroglifami nie są i prawdopodobnie oznaczają tyle samo, co szlaczki namalowane przez kilkulatka. Nie mniej budowla robi wrażenie, a zwłaszcza niektóre detale. 

  Zatrzymaliśmy się przy niej na moment, bym mógł coś więcej o niej opowiedzieć. Wraz z chwilą otwarcia ust, pewność siebie przeminęła u mnie równie szybko, co się pojawiła. Zamiast potoku słów napłynął bezgłos, a wyuczone dzień wcześniej informacje, zagrzebały się pośród sterty rzeczy, do których zagląda się niezwykle rzadko. By ukryć zażenowanie, nie zostało mi nic innego jak udać się dalej przez park z aparatem w ręku.

Podobizny bogini Hator

Jeden z 4 posągów faraonów

  Sam park łączy w sobie wiele cech wspólnych dla stylu angielskiego, które zawdzięcza wspomnianemu wcześniej architektowi. Dzięki niemu całe otoczenie zespołu pałacowego z użytkowego, nabrało bardziej romantycznego charakteru. Dzisiaj dodatkowo podkreślają go liczne dróżki i aleje, tworzące geometryczną siatkę, która wczesną wiosną zamienia się w dywany przepełnione mnogością barw i odcieni.

Pałac

  Jedną z takich alei tworzyły prężnie pnące się w górę żywotniki. Ograniczały one pole widzenia do perspektywy punktowej, w centrum której znajdowała się mocno nadgryziona zębem czasu glorieta. Przyglądając się jej dłużej, widać było, że jedna z ozdób zdobiących budowlę straciła głowę, jeszcze inna skrzydło. A i sam orzeł, niegdyś dumnie spoglądający na miasto, sprawiał wrażenie jakby zaczął gubić pióra.


  Szybko wydostaliśmy się z powrotem na chodnik. Wkrótce stał się on niemym świadkiem rozmów, które pozwoliły nam lepiej poznać się nawzajem i rozluźnić dotychczasową aurę przepełnioną ciągłym napięciem, a u niektórych również i stresem. Twarze rozjaśniły dawno nie widziane uśmiechy. Przegoniły one smętność szarych obłoków, zalewających od rana niebo nad naszymi głowami. Tuż za zakrętem pojawiły się też pierwsze znaki szlaku. To one na te kilka najbliższych godzin przejęły funkcję przewodnika i dbały o to, by nie zabrakło nam po drodze przygód.


  O moc atrakcji troszczyli się również inni. Zaraz po wkroczeniu w dzikie ostępy, przyszło nam zmierzyć się z pokonaniem błotnistego odcinka pełnego kałuż skutych lodem, którego trwałość stała się przedmiotem badań terenowych Makumby.

Trudy wędrówki
Foto: Raku

  Gdzieby nie spojrzeć rosły same sosny. Wysokie i smukłe, niczym zapałki sterczały wśród okolicznego krajobrazu. Wydawać się mogło, że jest to jedyny gatunek występujący w tutejszych lasach. Miejscami zalegały jeszcze resztki śniegu. Mijając kolejne kilometry wyglądające niemal identycznie, powoli zbliżaliśmy się do Nieba, lecz takiego przyziemnego.

Foto: Raku

Ostatnia

Rodzynek w iglastym towarzystwie
Foto: Raku

  Mapa Polski obejmuje swym zasięgiem wiele miejscowości o groteskowych, często wręcz nieprawdopodobnych nazwach. Województwo świętokrzyskie zbytnio nie odbiega od tych standardów i może pochwalić się kilkoma perełkami. Choćby położonymi tuż obok siebie: Niebem i Piekłem. Pierwsza ze wsi znana była niegdyś jako Babia Góra. Piekło zaś do 1830 dzierżyło nazwę Iwasiów. Nie wiadomo co przyczyniło się do zmiany nazw miejscowości na obecne. Być może był to kaprys ówczesnego właściciela tych terenów, być może przypadek. Jedno jest pewne. Ich autora poniosła niemała fantazja. Dzięki niej, dzisiaj możemy jednego dnia przekonać się jak jest w Niebie, tylko po to, by 1,7 km dalej, zobaczyć, co ma do zaoferowania Piekło. 

   Przy skałkach, a dokładniej pod zadaszoną wiatką, nadszedł czas na długo wyczekiwany postój. Wypakowany wprost z plecaków prowiant zapełnił niemal cały drewniany blat, pozostawiając ociupinę miejsca dla naszych nieforemnych termosów. Gdy popas dobiegł końca, udaliśmy się do trochę większych kamyków, by przyjrzeć im się z bliska.

Mobilny drogowskaz do Piekła
Foto: Raku

Foto: Raku

Euforia bywa zaraźliwa

  Przechodziliśmy wąskimi przejściami, wdrapywaliśmy się na gładkie ściany, oddawaliśmy szalone skoki. Badaliśmy co skrywają wyryte w skale napisy. Każdy na swój sposób, chciał poznać to miejsce z własnej perspektywy. A tych było tyle, ile wszystkich uczestników wyprawy, dzięki czemu skałki zostały poznane dogłębnie, odkryte wręcz na nowo.




Skok wiary
Foto: Raku

Przejawy pseudosztuki zwane wandalizmem

  Ich geologiczna wartość została dostrzeżona już w 1959, kiedy to objęto je ochroną w formie pomnika przyrody o nazwie Piekło-Gatniki. Wychodnie piaskowców jurajskich przybierają tutaj kształty grzybów skalnych, ambon i innych fantazyjnych tworów, ciągnąc się na odcinku prawie 100 metrów. Ciekawostkę speleologiczną stanowią dwie jaskinie pseudokrasowe: Czarcie Wrota i Schronisko Bardzo Niskie.

Skalny fotel władcy lasu



  Powoli mijaliśmy ostatnie z zabudowań Piekła. Wąską dróżką kierowaliśmy się wzdłuż drewnianego ogrodzenia wprost w objęcia lasu. Kolejny etap wędrówki obejmował pożegnanie się ze szlakiem na dłuższą chwilę i przejście wzdłuż malowniczego biegu rzeki. Całkiem przyjemna ścieżka nie wyglądała na taką, która zaraz miałaby się skończyć. Z resztą mapa potwierdzała to w stu procentach.

Stylowy wiatraczek wraz z nowym, spontanicznie wyremontowanym płotem :)


  Tuż przed wejściem na drewniany pomost, powitały mnie wyblakłe już tablice edukacyjne o gatunkach typowych dla torfowisk. Stanowiły zapewne pozostałość po jakiejś dawnej ścieżce edukacyjnej. A co do torfowiska. No cóż. Pora roku jak i pogoda, nie pozwalały na pełne poznanie jego walorów przyrodniczych.

Przydałby się remont


  Następnie piaszczysta droga wprowadziła nas na niewysoką, powoli zarastającą wydmę. Widoków nie uświadczyliśmy z niej żadnych, za to brnięcie przez morze piachu, spowolniło znacząco dotychczasowe tempo marszu. Sytuacja uległa poprawie dopiero, gdy ponownie znaleźliśmy się nad brzegiem rzeki, która spokojnie płynęła, żyjąc własnym życiem.

Pustynne klimaty

Czarna Konecka w przedwiosennej odsłonie

  W końcu znaleźliśmy się w bardziej cywilizowanych rejonach, a przynajmniej tak się nam wówczas wydawało. Asfalt zaprowadził nas w okolice domków letniskowych. Cała otoczka okolicznych straganów z pamiątkami, literalnie zaczerpnięta ze wspomnień o wakacyjnym pobycie nad morzem, teraz tonęła w klimacie jednego z filmów postapokaliptycznych. Okna pozabijane deskami. Uliczne sklepiki pozamykane na cztery spusty. Metalowe kłódki zdobiły każde ze stoisk. Dookoła szaro. Głucho. Wyjątkowo cicho. Za szybami restauracji pod wielkim napisem DANCINGI, niedbale wrzucona była tabliczka informująca o zamknięciu lokalu. Wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamarło. Odczuwaliśmy szczery niepokój przebywając tam dłużej, jakbyśmy wkroczyli do miasta opuszczonego przed laty, za sprawą jakiegoś niewyobrażalnego kataklizmu. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy w zupełnie innym świecie. Z sennego nastroju wybudziły nas odgłosy samochodów śmigających ekspresówką. Mknęły jak szalone. Jeden po drugim, opóźniając maksymalnie idealny moment, w którym moglibyśmy przebiec na drugą stronę, gdzie przez najbliższe kilkaset metrów ciągnęło się jedynie pobocze. Chodnik zaczął się tuż przy samym przystanku, na którym zatrzymaliśmy się chwilę, by sprawdzić rozkład. Do najbliższego busa mieliśmy niecałą godzinę. Wniosek nasuwał się sam: to wystarczająco dużo czasu, by zdążyć odwiedzić pobliskie opuszczone budynki dawnego zakładu metalurgicznego.



  Budowę zakładu rozpoczęto w 1824 roku. W jej ramach Dolinę Czarnej przegrodzono tamą, tworząc zalew, bardzo zbliżony kształtem do dzisiejszego. Woda z rzeki miała służyć do napędzania zakładowych maszyn, w tym największego w Polsce i jednego z największych w Europie koła żelaznego, mierzącego ponad 8 metrów średnicy. Do roku 1830, by usprawnić pracę wykonano ciągnący się na 8 kilometrów kanał, odprowadzający wodę z osiedla roboczego. Osiedla, którego ceglasto czerwone ruiny rzucały się już z daleka w oczy, mając sobie za nic naturalne maskowanie w postaci krzaków od dawna pozbawionych liści. Stąpając pośród gruzu, spoglądaliśmy na nie nie tylko jak na obraz zniszczenie, lecz bardziej na relikt przeszłości, skrywającą niejedną ciekawą tajemnicę.

Foto: Raku

W ukryciu
Foto: Raku

Dom Inżynierów i Kadry, a właściwie to, co z niego zostało
Foto: Raku

 W skład osiedla fabrycznego wchodził także budynek administracyjny zlokalizowany tuż obok. Podobno w latach 80-tych funkcjonował w nim hotel. Dzisiaj patrząc na powybijane szyby i wnętrze, przypominające jedne wielkie zgliszcza, widzimy jedynie oblicze smutku i rozpaczy, dla którego nie widać ratunku. Na chwilę obecną chyba najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie tabliczki z informacją, że obiekt grozi zawaleniem, która akurat w tym wypadku byłaby jak najbardziej uzasadniona.


Foto: Raku


Tu Romeo chyba nie zawita
Foto: Raku

Modernistyczne kadrowanie

  Na terenie placu, gdzie obecnie mieści się Muzeum Zagłębia Staropolskiego, znajdują się całkiem dobrze zachowane dwa budynki suszarni drewna, a także hala produkcyjna. Największe jednak wrażenie wzbudzają wyeksponowane na wolnym powietrzu maszyny z epoki pary i elektryczności.
 
Walec parowy

Muzeum Zagłębia Staropolskiego
Foto: Raku

  W pewnym oddaleniu od kompleksu budynków, w miejscu, gdzie obecnie wyrasta las, wznoszą się ruiny jeszcze jednego, dosyć ciekawego obiektu, o którym jednak mało kto wie. A jest nim szpital, choć na pierwszy rzut oka ciężko to stwierdzić.

Foto: Raku

Kanał, który zaskoczył mnie zalegającą wewnątrz wodą, która skutecznie uniemożliwiła moje wcześniejsze plany jego eksploracji

   Z ruin szpitala, skierowaliśmy się jeszcze ścieżką prowadzącą wzdłuż dawnego kanału, tylko po to by ostatecznie ponownie dotrzeć nad Zalew, który właśnie poddawano zabiegowi oczyszczania. Niski poziom wody upodobało sobie ptactwo wodno-błotne, z mewami i czaplami na czele, elegancko paradującymi pomiędzy piaszczystymi łachami. Niebawem nadjechał nasz bus. I tak koniec wycieczki zapieczętował początek nowych znajomości pełnych szalonych przygód i wielu niezapomnianych chwil.
 
Czaple siwe i czapla biała - jedne z wielu ornitologicznych niespodzianek 

2 komentarze:

  1. Przed pandemią muzeum było czynne, można było tam nawet obejrzeć pokaz działania niektórych maszyn.
    A głowa Hathor chyba tylko nieco starszemu pokoleniu kojarzy się z serialem "Siedem życzeń", w którym była częścią zaklęcia. I ten niezapomniany głos Macieja Zembatego...
    Ja kiedyś przeprowadziłam mały przypadkowy eksperyment socjologiczny w Końskich - pytałam przechodów, jak dojść do glorietty. Nikt nie wiedział, co to takiego i gdzie się znajduje. Stąd pewnie jej opłakany stan.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muzeum musimy odwiedzić koniecznie, kiedy tylko będzie ponownie otwarte. Serial "Siedem życzeń" ze słynnym kotem Rademenesem i ja oglądałem, choć dosyć dawno temu. A eksperyment socjologiczny bardzo ciekawy. Aż trudno pomyśleć, że tak wiele osób nie wie jakie skarby skrywają ich miejscowości.

      Usuń