21.02.2021
Skład: Brajan i Ja
Trasa: Stąporków - Stara Góra - Smarków - Furmanów - Rez. Skałki Pod Niekłaniem - Nadziejów - Sołtyków, ok. 32 km
Od ponad dwustu lat okolice Stąporkowa silnie spaja górniczo-hutnicza przeszłość. Uwidacznia się ona choćby w samym herbie miasta, kojarzącym się bardziej z impresją na temat katowickiej aglomeracji, aniżeli krainą wielkiego grzejnika. Na przestrzeni wieków Stąporków stopniowo przekształcał się z wiejskiej osady, by w końcu uzyskać status przemysłowego miasta. Dzisiaj mało kto pamięta, że na terenie obecnej gminy, niegdyś prężnie działało 40 kopalni rud żelaza. Współcześnie pozostały po nich wznoszące się wysoko ponad korony drzew hałdy, a także skrzętnie ukryte wśród leśnej dziczy ogromne dziury w ziemi, z których znaczną część wypełnia już woda.
Przed sobą widzieliśmy jedynie wyciągniętą smugę asfaltu. Z obu stron dławiły ją zaspy usypane przez drogowe pługi. Wystraszone naszym głośnym tupaniem gile, pośpiesznie oddalały się z gałązki na gałązkę, eksponując przy tym swe czerwone brzuszki. A my, znudzeni monotonią dotychczasowej wędrówki, oczekiwaliśmy jak najszybszego zagłębienia się w leśne bezdroża. Gęstwina powitała nas w typowy dla siebie sposób. Wkrótce, po przedarciu się przez krzaki, stanęliśmy u stóp Starej Góry, niedbale przyprószonej śniegiem. Tuż pod nim, znajdowała się gruba warstwa gliny. Kombinacja wypadkowa, jaką współtworzyła ze stromym grzbietem hałdy, zmusiła nas do szukania dodatkowej pomocy we wspinaczce wśród skarłowaciałych sosen.
Na szczycie szalał wiatr, który skutecznie zniechęcał do pozostania tam na dłużej. Pokus do zrobienia postoju było jednak wiele. Poczynając od postępującego w nas powoli zmęczenia, a kończąc na wspaniałej panoramie. Ta swym zasięgiem obejmowała całe Pasmo Łysogórskie, czy też kopcące zabudowania Końskich. Niebo niemal pozbawione jakichkolwiek chmur, zapewniło nam wspaniałą widoczność.
|
Podniebna lekcja matematyki |
Podczas dalszej drogi, zaczęły dobiegać nas tajemnicze i mocno przytłumione dźwięki. Coś na kształt ryczenia, istoty nie z tego świata. Z czasem odgłos ten nabrał ostrości. Dało się w nim usłyszeć donośne kwilenie, niezwykle nieprzyjemne dla ucha. Nadal nie domyślając się co jest odpowiedzialne za szybsze bicie naszych serc, znaleźliśmy się ponownie na asfalcie, gdzie wszystko stało się już jasne. Widok świeżych buchtowisk i ślady mokrego jeszcze błota zdobiły te same, znajome tropy dziczych racic.
Zbytnio skupiając się na tym, by przypadkiem nie wejść na watahę kłozębnych, zapomniałem o kontrolnym zerkaniu na mapę. W efekcie nadłożyliśmy niepotrzebnych kilometrów, odwiedzając przy okazji pobliski Smarków, gdzie zatrzymaliśmy się przy pomniku upamiętniającym jego mieszkańców, zamordowanych w czasie wojny przez niemieckich zbrodniarzy.
Kiedy myśleliśmy, że najtrudniejszy odcinek wycieczki mamy już za sobą, dominację nad okolicą postanowiły przejąć zaspy. Sięgające momentami za łydki czapy śniegu, uniemożliwiały nadrobienie utraconego czasu. Prócz nich do już szerokiej gamy przeszkód, dołączyło przekraczanie zamarzniętej rzeki. Stąpając po kruchym lodzie, niczym baletnica wykonująca swój układ taneczny, na nowo, po każdym następnym ruchu, ocieraliśmy tylko pot spływający po naszych zestresowanych czołach.
|
Krucho. Nawet bardzo |
|
Pasożytnicza jemioła |
Klangor żurawi wybił nas z melancholii zamyślenia. Szybujące tuż nad głowami sylwetki ptaków, zwiastowały rychłe nadejście, tak długo wyczekiwanej wiosny, której oznak w terenie próżno było dotychczas szukać.
|
Żurawi gang |
I tak doczłapaliśmy do Furmanowa. Ot mała wioska, niczym nie wyróżniająca się na mapie okolicy pełnej innych, większych miejscowości. Ale czy na pewno?
|
Czarna Konecka w zimowej odsłonie |
Tu przyszedł czas na postój. Jakże długi i niepotrzebny postój. Nie dość, że nas rozleniwił, to zabrał cenne pół godziny. Na dodatek siedzenie w bezruchu oziębiło nas doszczętnie. Nie pomagały ani promienie Słońca świecącego z każdą chwilą mniej intensywnie, ani gorąca herbata, szczelnie zamknięta w metalowych termosach.
|
Partyzancka kapliczka MB, która została zbudowana w 1945 przez ówczesnego leśnika, który użył w tym celu łusek amunicji z okresu II wojny światowej. Budowla miała upamiętniać żołnierzy AK poległych na okolicznych terenach. Po wojnie miejsce to zostało zniszczone. Dopiero w 2019, podjęto udaną próbę odrestaurowania tego niezwykle interesującego miejsca kultu religijnego. |
|
Liczący sobie ok. 160 lat dąb Hubal |
W latach 30-tych XIX w. w Furmanowie założony został zakład wielkopiecowy. Do dziś jedną z niewielu pozostałości po nim jest smukła, ceglana wieża gichtociągowa. Niegdyś służyła ona do wsypywania wsadu do wielkiego pieca, niezbędnego przy wytopie żelaza. W bliskim sąsiedztwie wieży, zachowały się również budynki fabryczne, z których jeden pełnił w okresie świetności zakładu funkcję maszynowni.
|
Wieża gichtociągowa |
Na niebie wyraźnie rysował się już Księżyc. Do zmroku pozostały lekko ponad dwie godzinki. Wraz z jego przybyciem, wizja naszego powrotu do domu stawała się coraz mniej realna. Zimowe wycieczki niestety mają to do siebie, że są zawsze za krótkie. Ta jednak ciągnęła się w nieskończoność. Być może było to spowodowane sporą nadwyżką kilometrów.
Szlak czerwony lawirował jak tylko mógł, prowadząc przez największe błota i najmniej uczęszczane ścieżki, na których ponownie napotkaliśmy ślady obecności dzików.
Po znalezieniu się w bliskim sąsiedztwie rezerwatu, zatrzymaliśmy się na chwilę. Zerkając pośpiesznie na zegarek stwierdziłem, że do skałek udam się samotnie, a Brajan w tym czasie pójdzie w kierunku Nadziejowa. Według tego założenia miałem go dogonić w przeciągu najbliższych 30 minut. Kubie wręczyłem mapę, a sam pobiegłem trasą szlaku czerwonego.
Niecały kwadrans później, zdyszany, byłem już na miejscu. Z perspektywy obserwujących mnie wówczas turystów, wyglądałem jak duża puchata kulka, która właśnie wyłoniła się zza krzaków. Łapiąc łapczywie hausty powietrza, uwalniałem z siebie głośne odgłosy sapania. Te zaś wywoływały skrajne reakcje na twarzach mijających mnie osób. Ich błagalne spojrzenia, składały się na obraz autozażenowania, które rosło za każdym razem, gdy zatrzymywałem się zrobić zdjęcie.
|
Jego szerokość grzyb |
Wyścig z czasem trwał w najlepsze. 30 minut później pędziliśmy już we dwójkę. Wycieńczeni, podjęliśmy rękawice w walce ze stale narastającym zmęczeniem. Przechodząc przez emocjonalną huśtawkę, prędko pozbyliśmy się początkowego optymizmu. Brnięcie przez śnieg przypieczętowało uczucie wszechobecnej obojętności i myśl o tym, że łatwiej będzie odpuścić, przejęła nad nami kontrolę. Mimowolne ruchy nóg, starały się jednak desperacko przełamać granicę wytrzymałości. Strefę choć złudzeń komfortu, minęliśmy gdzieś w połowie trasy. Teraz, będąc tuż przed metą, poddanie się nie byłoby najrozsądniejsze. Wspierając się nawzajem, jeden napędzał drugiego słowami otuchy. Stopniowo, małymi kroczkami, powróciliśmy na nowo do nadziei. Dał ją nam zbawienny asfalt, który zaczął się zaraz po wyjściu z lasu. Wreszcie, nie spowalniani przez śnieg, mogliśmy przyspieszyć. Na moment zapomnieliśmy o wcześniejszej chwilach słabości i oddaliśmy się spełnieniu jednego celu: dotarcia na czas na przystanek. Ostatni kilometr. Ostatnie osiem minut. Końcowa prosta, pasy, siup na drugą stronę. Na szczęście zdążyliśmy. W przeciwnym wypadku, czekałoby nas dodatkowe 15 km do Skarżyska na pociąg jadący w kierunku Kielc.
Ileż to razy dobiegaliśmy do przystanku w Stąporkowie... W czasach przed pandemia mieliśmy jednak pewną przewagę nad Wami - kierowcy znali nas dobrze i zawsze chwilkę poczekali. Teraz to już pewnie i kierowcy nas zapomnieli i my z łezką w oku wspominamy dawne dzieje.
OdpowiedzUsuńA na hałdzie w Starej Górze też nas wywiało. Tam chyba zawsze wieje.