Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 31 marca 2019

Wycieczka nr 32: ZAKAZANY ŚWIAT


30.03.2019

Skład: Bugli, Oliwka, Makumba, Raku i Ja

Trasa: Dolina Marczakowa - Kłm.Podwiśniówka - Kłm.Duża Wiśniówka - G.Wiśniówka - Szmaragdowa Dolina - Os. Wiśniówka, ok. 12 km

Kolorowymi jeziorkami może poszczycić się nie tylko Dolny Ślask :)

Do Doliny Marczakowej pojechaliśmy autobusem nr 12. Nasza podróż rozpoczęła się klasycznym asfaltem.
Idąc poboczem drogi, moją uwagę przykuł niewielki strumyk i rosnące przy nim białymi łanami zawilce. Po zrobieniu kilku zdjęć, ponownie wróciłem do pozostałych. Chwilę później podszedł do nas uroczy kotek, który łasząc się i oczekując ciągłego głaskania, nie opuszczał nas na krok. W końcu jednak wysłuchał naszej komendy i posłusznie został na swoim miejscu. Przyjemna nawierzchnia szybko przerodziła się w błotnistą ścieżkę, z obydwu stron której, płynęła strumieniami brunatna woda. Ubłoceni dotarliśmy do hałdy kamieniołomu Podwiśniówka.
W oddali Bugli dostrzegł jakąś osobę. Wiedząc, że może być to strażnik, który bardzo szybko zakończy naszą wycieczkę, wybraliśmy bezpieczniejszą drogę. Niestety prowadziła ona przez chaszcze i kujące krzaki jeżyn, które jeszcze długo dawały o sobie tego dnia znać. W końcu znaleźliśmy się na górze. Początkowo pochyleni wypatrując potencjalnego zagrożenia, kierowaliśmy się na dno wyrobiska. Z każdym kolejnym krokiem czuliśmy się jednak coraz pewniej i bezpieczniej. Po pokonaniu stromego usypiska, dotarliśmy na sam dół.

Pierwsze z zalanych wyrobisk na Podwiśniówce

W tym miejscu nie dało się zejść. Trzeba było po prostu zjechać.
Tam rozpoczęliśmy poszukiwania dwóch kamieni, które występują wyłącznie w tych okolicach.

Poszukiwania trwają w najlepsze

Były nimi wawelit i waryscyt. Podczas przeszukiwania kolejnych ścian pełnych łupków, nie wiedząc kiedy z mojego pola widzenia zniknął Raku z Buglim. Nie przerywałem jednak wykopalisk.
Po jakimś czasie usłyszałem głośne "sto lat !" i zaraz pojawiła się dwójka nieobecnych, niosąc w moją stronę urodzinową torbę pełną prezentów oraz babeczkę ze świeczką, pełniącą funkcję tortu. Kompletnie zaskoczony, szczęśliwy i najedzony urodzinowym smakołykiem, mogłem kontynuować dalsze poszukiwania. Od razu po przejściu do drugiej hałdy zaczęły pokazywać się ciekawe okazy.

Brunatno czerwony kolor wody stał się wizytówką tego miejsca.

Jako pierwszy odnaleźliśmy wielobarwny chalkopiryt. Następnie w nasze ręce trafiły znacznie mniej kolorowe kryształy kalcytu. Gdy poszedłem zabrać pozostawione na dole plecaki, nie zauważyłem grząskiego terenu i w jednej chwili moje buty zostały wchłonięte przez grubą warstwę błota. Podobna sytuacja przydarzyła mi się podczas wycieczki nr 29. Na szczęście z pomocą ruszył mi Raku. Dalej szedłem już z dodatkowym obciążeniem. W kolejnej części kamieniołomu Bugli odnalazł duże złoże pirytu.


Po wydobyciu kilku mniejszych kawałków, udaliśmy się ścieżką pnącą się na samą górę kolejnego wyrobiska.


Stąd mogliśmy nacieszyć się wspaniałą panoramą okolicy i widokiem na okoliczne kamieniołomy.


Na dole trwały nadal zawzięte poszukiwania. Pierwszym, który odnalazł wawelit okazał się Raku. Waryscyt, ale tylko w niewielkich ilościach znaleźliśmy na jednej z potężnych skał, podczas dalszej wspinaczki.

Foto: Raku

Widok na wszystkie trzy kolorowe jeziorka i całą kopalnię na Podwiśniówce

Od lewej: Raku, Bugli,Makumba,Oliwka

Krajobraz niczym z innej planety

Jaszczurka zwinka wygrzewająca się na gorących od wiosennego słońca kamieniach

Panorama w kierunku Kielc

Następnie cała nasza ekipa skierowała się do ścieżki prowadzącej dnem zalanych wyrobisk.



Tęczowy chalkopiryt

Wawelit -występujący tylko na Wiśniówce i Podwiśniówce 

Znaleźliśmy tutaj chwilę, by popuszczać kaczki i trochę odpocząć.






Stąd przez las, by nikt nas przypadkiem nie zauważył, równolegle do drogi dla ciężarówek, powędrowaliśmy w kierunku kamieniołomu. Ledwie widoczna ścieżka, pełna błota i kujących zarośli dzikiej róży i jeżyn, pozwoliła nam wkrótce znaleźć się w pobliżu kamieniołomu Duża Wiśniówka.

Droga przez chaszcze

Rozdzieleni na dwie grupy, szybko podbiegliśmy do jego krawędzi.

Kamieniołom Duża Wiśniówka

Foto: Raku

Kolejne kilometry prowadziły przez piękny bór jodłowy. 

Od lewej: Makumba, Oliwka, Raku i Bugli

Po przekroczeniu przecinki i zawodach w rzucaniu nożami do pnia drzewa, ponownie znaleźliśmy się w lesie, w którym Bugli zorientował się, że butelka, którą miał w torbie przecieka, a jej zawartość jest doszczętnie przemoczona.


Po wdrapaniu się na kolejną hałdę, nareszcie dotarliśmy do Szmaragdowej Doliny.
Jej piękno i przede wszystkim rozmiary, zrobiły na nas duże wrażenie. Do tego stopnia, że postanowiliśmy zrobić sobie tutaj dłuższy postój.


Następnie zawędrowaliśmy na usypany z dużej warstwy piachu i kamieni cypel, przechodzący pod sam koniec w niewielką grań skalną.

Takie informacje na tabliczkach tylko nas zachęcają do bliższego zobaczenia miejsc w których masowo występują
Foto: Raku

Titanic na wyschniętym morzu :)

By można było się na nią dostać, trzeba było najpierw pokonać dosyć wąską ścieżkę, która podkreślała wysokość tego miejsca.

Na tym zdjęciu widać jak głęboko tam było. Dawniej na dnie wyrobiska rosły drzewa, obecnie prawie w całości są zalane.

Foto: Raku

Potem musieliśmy opuścić wygodną leśną dróżkę i ponownie wkroczyliśmy do dzikiego boru.
Raku mając ze sobą taśmę izolacyjną, postanowił zbudować młotek. Idąc za przykładem kolegi, Kamil skonstruował siekierę. W rzeczywistości powstało narzędzie, które do złudzenia przypominało te z czasów prehistorycznych. Dalej nasi jaskiniowcy powędrowali ubitą ścieżką. Zaprowadziła nas ona do tajemniczych ruin, w których znaleźliśmy odpowiednie warunki do przetransportowania naszych narzędzi.

Narzędzia u niektórych w rękach są naprawdę niebezpieczne :)
Foto: Raku

Chwilę potem wyszliśmy z lasu na drogę ekspresową, gdzie zdążył przewrócić się jeszcze Makumba. Po dotarciu do większych zabudowań, narzędzia zostały ostatecznie porzucone. W planach mieliśmy jeszcze urbex starej szkoły, niestety okazało się, że obecnie działa w niej klub bokserski. Aż strach pomyśleć co zrobiliby z nami, gdybyśmy postanowili ją eksplorować :) Zbliżała się już szesnasta, a za pół godziny na urodzinach koleżanki miała zjawić się Oliwka. Postanowiliśmy więc iść już prosto na przystanek. Po drodze podszedł do nas mały chłopiec z uśmiechem na twarzy i krzyknął głośno: "Siema!". Po przywitaniu się z nowym towarzyszem, przez charakterystyczne osiedle robotnicze, powędrowaliśmy na przystanek.

niedziela, 17 marca 2019

Wycieczka nr 31: ZEW WSPINACZKI I OSTATNI WOŹNICA


9.03.2019

Skład: Brajan, Raku i Ja

Trasa: Miedziana Góra - Wykień - Piekło Miedzianogórskie - Herby - Kamieniołom Laskowa - Kostomłoty Drugie - Kamieniołom Mogiłki - Niewachlów, ok. 18 km

Bartek przylegał do skały niczym gekon do szyby akwarium. Szorstka faktura piaskowca zdzierała skórę do krwi. Z daleka ściana kamieniołomu wydawała się zupełnie gładka, lecz w momencie gdy wspinacz zetknął się z nią twarzą w twarz, sama wyznaczyła drogę. Naraz ustępowała pozorna gładkość. W zamian wspinacz dostawał mikrowypustki, pęknięcia przechodzące w szczeliny. A skoro jakiejś roślince wystarczyło miejsca, aby zapuściła tu korzenie, znaczyło to, że równie dobrze zmieści się choć parę palców. Przypuszczenia okazały się słuszne. Szczelina łapczywie pożarła Rakowowi pół dłoni. Wszystkim jego poczynaniom przyglądałem się kilka metrów poniżej, gdzie robiłem za asekuracyjny podnóżek. Właściwa asekuracja w formie liny dyndała zawieszona na sąsiedniej ścianie. Jeszcze nie wiedziałem, że za kilka sekund Bartek straci równowagę, odpadnie od ściany i poleci wprost na mnie. 

Poczułem tylko silne uderzenie i ból w plecach. Sekundę potem świat stanął na głowie. Runęliśmy z Rakowem z łatwością domku z kart. Oszołomieni przekoziołkowaliśmy w dół wyrobiska, lądując u stóp zszokowanego Barajana. 



Upadki istnieją po to, by podnieść się po nich mądrzejszym. W tym przypadku cudem skończyło się na paru zadrapaniach i skaleczeniach. Trudno jednak mówić o lekcji mądrości, w chwili gdy ledwo po twardym lądowaniu otrzepujemy się z przylepionych liści, zagryzamy porażkę piankami i ruszamy z powrotem pod ścianę, bym to teraz ja stawił czoła wspinaczce. 

Nie mija pięć minut, gdy już wiszę nad ziemią na linie. Nogi drżą. Dyszę. Fragment skały, którą trzymałem ręką w niej został. I wtedy dzwoni telefon. To już naprawdę trzeba mieć timing. Kogo teraz licho niesie? Wyświetlacz krzyczy MAMA. No tak, mogłem się spodziewać. A spróbowałbyś tylko nie odebrać, to w domu czekałby na ciebie gotowy zestaw teorii spiskowych i scenariusze tak tragiczne, że nawet Szekspir miałby kompleksy.
                                                                                                                     

Foto: Brajan

Różne historie słyszało się na temat dzielnicy, do której właśnie wchodziliśmy. Że rozboje i kradzieże za dnia. Dla odmiany pod osłoną nocy pobicia, napaści z udziałem noża bez udziału świadków... Uderzył nas widok pustych ulic, ta przenikająca cisza, przy której słyszysz bicie własnego serca. Żadnego szczekania psów, dzieciaków bawiących się na podwórkach, sąsiedzkich rozmów przez płot. Nic. A jeśli ludzie w słoneczne, sobotnie popołudnie kryją się pozamykani po domach coś musi być na rzeczy. 

Piekło Miedzianogórskie zbudowane ze skał piaskowca kwarcytowego
Foto: Raku

Niewiele myśląc wbiegamy na strukturę przypominającą koronę otoczoną przez usypane hałdy. Stożki usypujących się kamieni są ogromne. Chowamy się za takim jednym. Pokuleni patrzymy przed siebie zahipnotyzowani. Jest coś porywającego w spoglądaniu do wnętrza kamieniołomu. Być może chodzi o te niewyobrażalne rozmiary, przy których koparka jest tylko zabawką w ręku ledwie widocznego, śmiesznego człowieczka w żółtym kasku. Wydawałoby się ogromna łyżka koparki, a tu niknie w nieprzebranych tonach kruszywa, jak łopatka w piaskownicy. Wszystko zdaje się nagle niepozorne, malutkie jak planeta w obliczu wszechświata. 

Między zębami zgrzytają nam ziarna piachu. Nie możemy zostać tu dłużej chyba, że życzymy sobie być cali w pyle jak te przydrożne krzaki. Poza tym słychać wycie syren - zaraz będą strzelać. Najwyższa pora się zwijać. 

Foto: Raku

A dalej kolejne miejsce spod znaku mokrego snu geologa. Przed sobą mamy wybebeszone wnętrzności góry. Choć naukowe umysły doszukałyby się tu niejednego uskoku, fałdu czy profilu geologicznego, nam w zupełności wystarcza frajda z przebierania w gruzie. Szukamy na dobrą sprawę nie mamy pojęcia czego, ale pogrzebać za kamykami zawsze fajnie. W międzyczasie wypłoszyliśmy sarny, właściwe to one wystraszyły nas, kiedy stadem zerwały się do biegu. Minęliśmy też najmniej urodziwy urbex jaki dane mi było zobaczyć i zaliczyliśmy najdziwniejsze picie chlustającej Coli pod wiatr. 


Kamienne poszukiwania

Wiatr z każdym kolejnym podmuchem wdmuchiwał zimne powietrze pod mój płaszcz, przez co ten wzdymał się w zniekształcony spadochron. Piździło jak diabli, ale był to dobry znak, że Kielce już naprawdę blisko. I rzeczywiście, tuż za estakadą wyrastało pełnoprawne miasto gęste od domów. 

Niespodziewanie śliska od deszczu szosa zadźwięczała brzęczeniem dzwonków. Gdy dzwonienie przeszło w stukot, oczy wszystkich zawiesiły się na cwałującym koniu. Co to był za widok! Koń o srebrnej grzywie ciągnął ze sobą furmankę z siedzącym woźnicą - jednym z ostatnich, który nie poddał się pokusom cywilizacji. Tak jak jego pradziadek, a później jak ojciec wraca w ten sam sposób co dnia odkąd odziedziczył konia. Widać, że pokochał tą swoją codzienność. 

Świętokrzyski furman wraz ze swoim ślicznym koniem

Wypieram z myśli przykrą prawdę, że taki woźnica już długo nie pociągnie. Nie będzie miał komu przekazać pałeczki, a tym samym podtrzymać wieloletniej tradycji. W miejscu skrawków dzisiejszych pól staną blokowiska, a konia zastąpi wydajniejszy traktor. Rozrastające miasto bezpowrotnie pochłonie ostatnie przejawy swojskości, zalewając je betonem i paskudną jednorodnością. 

środa, 6 marca 2019

Wycieczka nr 30: WYŚCIG Z CZASEM


23.02.2019

Skład: Raku, Oliwka i Ja

Trasa: Brody Iłżeckie PKP - Rez. Skały w Krynkach - Godów - Doły Biskupie - Nietulisko Duże - Staw Kunowski PKP, ok. 25 km

Dochodziła piąta, gdy puszysty, koci ogon przerwał komuś sen. Ktoś inny wypełzł wtedy z łóżka zwabiony zapachem tostów. Trzy kilometry dalej właśnie zapaliło się samotne światło, a budzik zdołał wydusić ostatnie brzęknięcie zanim spotkał pięść zaspanego taty. 

W godzinę zbiórki poczekalnię na dworcu obiegł metaliczny terkot wertowanych kartoników pragotronu. Gapiłem się zahipnotyzowany w spływającą kaskadę liter i cyfr. Przeskakiwały w chaosie jak wertowane strony zeszytu, a następnie układały się w nazwy i numery kolejnych pociągów. W mgnieniu oka na pierwszą pozycję wskoczył pociąg do Ostrowca. To nasz. Odjazd za 2 minuty. Nie jest dobrze. I wtedy przez oszklone drzwi do poczekalni wpada zdyszany Raku. Może jeszcze zdążymy. Prujemy do tunelu. Na złamanie karku. Na łeb, na szyję. Schodami na peron. Do wagonu wpadamy równo z gwizdkiem. O włos. Pociąg rusza, a my orientujemy się, że jesteśmy sami. Gdzie podziała się Oliwka?

Tymczasem Oliwka, która jeszcze niedawno wtulała twarz w poduszkę nieświadoma, że jej budzik nigdy więcej nie zadzwoni, pędziła teraz z Tatą, który w ramach pokuty za poranną gafę walczył ze sznurem samochodów, by za wszelką cenę wyrobić się podrzucić córkę na następny pociąg. 

" Szczerba Beaty"
Foto: Raku

Stacja: Brody Iłżeckie. Na stacji Brody Iłżeckie jesteśmy chwilę po ósmej. iękkie fotele sprzyjają rozmyślaniom, toteż podróż po szynach upłynęła na obmyślaniu jakie kroki podjąć, by Oliwka do nas dołączyła.

Oliwka dołączyła do nas po dwóch godzinach. W drodze przystajemy, zostawiamy strzałki ułożone z patyków, cykamy zdjęcia charakterystycznych punktów. co rusz przystajemy zostawiając Oliwce wskazówki. Nieco przypomina to podchody.  przesyłamy, z Bartkiem dokumentujemy przebytą drogę, piszczą tylko powiadomienia nowych wiadomosc, w treści których przesyłamy zdjecia charakterystycznych punktóew, na skrzyżowaniach zostawiamy strzałki ułożone z gałęzi/atykow, Na stacji Brody Iłżeckie byliśmy chwilę po ósmej. W ciągu najbliższych 2 godzin dokumentowaliśmy z Bartkiem przebytą drogę. Cykaliśmy foty charakterystycznych punktów w terenie, na skrzyżowaniach zostawialiśmy strzałki ułożone z patyków. Wszystko po to, by Oliwka dotarła w umówione miejsce spotkania.
zatracamy się w odkrywaniu, na moment zapominamy o telefonach, Oliwka dołaącza do nas jak do sztafety, wskazówki, 


Wybór padł na ocieniony wąwóz, gdzie zima utrzymywała się w najlepsze. Przejawy wczesnej wiosny krzepły tu od przygruntowych przymrozków. Ściekające krople przemarzały w spiczaste sople, a siewki wybijające się z ziemi krystalizowały w bryłki lodu. Nawet zimozielony mech przykrywała biała pierzynka. czas na chwilę sie zatrzymał, 

Wybiła trzynasta, kiedy skład stał się kompletny. Wycieczka nareszcie ruszyła z kopyta przy okazji zaliczając na starcie blisko czterogodzinne opóźnienie, które jak czkawka odbijało się jeszcze wielokrotnie. 



Skalne formacje może i wyglądały ciekawie, ale przemknęliśmy wśród nich pośpiesznie, nie nacieszywszy oczu ani spragnionych wspinaczki odnóży. Oczy nie nadążały za kolejnymi przewijanymi kolorowymi slajdami. W pośpiechu umykała uważność. z atrakcji do atrakcji. I podobnie jak im,  przelatują przed oczami rozmazane skały, chciało by się do nich , pośpiech zabija uważnośc, oczy nienadążają za przewijanymi kolorowymi slajdami, gubią ostrość, wszystko ssię zaciera, nie idzie nacieszyć się widokiem, ledwie lliznać, bez kontemplowania, chwytania,tracił detale, byleby przemknąć,

Zatrzymaliśmy się tylko ten jeden raz, by zerknąć w mapę. To posunięcie zbliżyło nas do szlaku czerwonego. Po przejściu przez ruchliwą drogę, byliśmy już w lesie. Rozpoznaliśmy kuszące skróty z mapy. Zostało tylko zaufać ścieżce. 
*przebiegnąc, nie zobaczyć, liznąć, nie zasmakować, traci na uroku, gubi uważność, nie pozwala wyostrzyc zmysłów tylko rozmazane fragmenty, łatwiej o błedy, brak czasu z wędrówka, nie stanie, nie cofnie,  trasa zamknięta/ograniczona jest czasem w oparciu o niego 

wszystko przypominało o upływie czasu nim człowiek się dobrze rozejrzy już zegarek ponagla, już telefon przypomina, że to nie czas na spacerek, nie czas na rozmowy, gonitwa, i pędzimy w nieustannym biegu stawką jest powrót do domu,
*odmierza zegar, zegarek, słońce, telefon, 


Raku na skale

Grota Skrzatów

No i dostaliśmy te swoje skróty. Nagle stanęliśmy nad trawiastym zboczem. Zbocze opadało stromo do płynącego dołem strumyka. Jedyna nadzieja tkwiła w nielicznie rosnących drzewach. Miejcie w pamięci, że brzozom można bezgranicznie ufać, one nigdy się nie łamią - radziłem, po czym pewnie oplotłem dłońmi biało-czarny pień. Po chwili brzoza wyszła z korzeniami z ziemi, pozostając w zacisku moich dłoni. Ja sam zjechałem parę metrów niżej tratując przy okazji wszystko, co napotkałem na drodze zjazdu. Nie oszczędziłem choćby takich krecich kopców, które po zjeździe przestały istnieć. Ostatecznie zdołałem wylądować na miękkim śniegu.

 I tu czekało niemiłe zaskoczenie. Raz: poszukiwana ścieżka w rzeczywistości jest oblodzonym strumykiem. Dwa: ostatni pociąg odjeżdża za 50 minut. Do stacji dzieli nas ponad 7 km. Jest gorzej niż źle. 
 

Bunkier czy piwniczka (ziemianka)?


Odwróciła się klepsydra wypełniona upłynnionym piaskiem. Jeśli pragnienie powrotu do domów miało się ziścić, musieliśmy zdążyć, nim przesypie się ostatnie ziarenko. Nierówny wyścig z czasem właśnie się rozpoczął.

Wiemy, że zejście zboczem w naszym obecnym położeniu to jedyna opcja. Ryzykujemy. Ruszam jako pierwszy. Nie po raz pierwszy pokonujemy podobną stromiznę i wiemy, że bez wspomagania się drzewami się nie obędzie. Dopadam więc pień brzozy. Nagle czuję jak brzoza wychodzi z korzeniami, a napakowany plecak siłą grawitacji pociąga mnie za sobą. w mgnieniu oka Zsuwam się i nic nie mogę na to poradzić. Czas zawrotnie przyspiesza. Widzę tylko jak ze zgubioną ostrością przelatują mi przed oczami kolejne przewijane w pośpiechu slajdy. Po chwili z siłą buldożera wpadam i taranuję kretowiska. Tak udaje mi się wytracić pęd. Ląduję twarzą w miękkim śniegu. Na centymetry od lodowatego strumyka. Z brzozowym pniem wciąż zaciśniętym w dłoni. Zostało ostatnie 40 minut. 

Porywamy się z nurtem strumyka, przebijamy się przez przybrzeżne krzaki, skąd wpadamy na drogę. Żarłocznie połykamy kolejne kilometry asfaltu, a kiedy orientujemy się, że marsz w drapieżnym tempie to za mało - decydujemy się na bieg. W tych dwóch zdaniach mija kolejne 10 minut. 

Za nami ciągnie się odór przepoconych kurtek. Pod czaszką pulsuje jakby ktoś wepchał tam tykającą bombę. Tik - w łapczywych haustach zachłystujemy się ostrym powietrzem. Tak - płuca płoną. Tik - tak. Niech ktoś to wyłączy! 
Otępiałe spojrzenia błądzą wzdłuż przerywanych pasów na jezdni, które migoczą jak w puszczonym w obrót kole ruletki, by zlać się z czasem w ciągłą, hipnotyzującą linię. Wpadamy w trans. Zajmij głowę. Nie gub linii. Pamięć mięśniowa mechanicznie powtarza sekwencja wyuczonych ruchów: kolano - pięta - palce. Nie gub li... Z transu otrząsa mnie skurcz. Niewidoczna siła ciągnie stwardniałe łydki do asfaltu. Z bólu zagryzam wargi. W kąciki oczu napływają łzy, które spływają po policzkach i skapują na wybałuszony język. Jeszcze kwadrans.

Bieg przechodzi w trucht, trucht spowalnia do marszu. Gubię rytm. Czternaście. Wymijają mnie Raku z Oliwką. Zataczają się w chwiejnym kroku. Trzynaście. Skurcz odpuszcza. Zbieram się na jeszcze jeden zryw. Dwanaście. Dystans między nami maleje, aż się zrównujemy. Mamy dość. Jedenaście. Kroku dotrzymuje mi purpurowy z wycieńczenia Raku. Opada z sił. Dziesięć. Oliwka cudem unika wpadnięcia w zaspę. Długo tak nie pociągniemy. Dziewięć. Ostatnia prosta. Powłóczenie stopą. Czarny SUV. Osiem. Ja. Środek drogi. Pisk opon. Siedem. Pakujcie się! Szybko! Sześć. Drzwiii! Zatrzaśnij! Pięć. Silnik w ryk. Pełny gaz. Cztery. Zaraz będziemy. Trzy. Na drugą stronę torów! Dwa. Trąbienie. Reflektor. Jeden... 

Wtuleni w skórzane fotele, pozwalamy, aby zmorzył nas sen. Wcześniej jednak ostatnią rzecz jaką jaką robimy jest ustawienie w telefonie alarmu, by nie przespać naszej stacji.



I wtedy decyduje się na równie szaleńczy, co na pozór nie mający prawa się udać ruch.  9. Ostatnia prosta

 staczamy się się, prujemy, zadyszeni, uś ciągnie się za nami odór potu, ogaceni w puchowe, nadmuchane kurtki jak bańka wstańka, trą skrzypią pod pachami, jak nienaoliwione zawiasy drzwi, zryw przechodzi w szuranie, włóczenie stopą, tracimy na prędkości, opadamy z sił,,  przekopujemy się przez zwałki śniegu, co to człowiek nie zrobi w przypływie adrenaliny, mozył sen, budzimy się dopiero na stacji końcowej, wtuleni w fotele,  wydaje się jak kiepski żartem, błyskawicznie jak na stykach przelatujący elektron, w jakimś takim przypływie, porywie, zrywie, 


Zamarznięta kaskada na rzece z pianą 

Przerwijmy na moment bieg, by zaprezentować krótki poradnik jak nie łapać stopa:
1) Unikaj pobocza. Od razu wpiernicz się jak ja na sam środek drogi.
2) Przyczaj się i wypatruj losowego samochodu jadącego w kierunku przeciwnym do tego, w który chcesz się dostać.
3) Jeśli wypatrzysz zbliżającą się ofiarę, zacznij do niej energicznie machać rękoma wykorzystując przy tym siłę bioder.
4) Gdy i to nie pomoże, wyjdź wprost przed koła nadjeżdżającego samochodu.
5) Zatrzymał się - hurra udało ci się złapać stopa. Nie? Do CV możesz dopisać sobie oglądanie podwozia seata z perspektywy przejechanego jeża i szansę na zdobycie tegorocznej nagrody Darwina.

Totem w kształcie pingwina

Kierowca hamuje. Nie kryjąc zdziwienia wystawia przez okno głowę z kudłatą grzywą. Wtedy podbiegam ja i zadyszaną paszczą dukam: Do peronu to daleko? Wyrobimy się dojść tam w 9 minut?
Usta kierowcy zamiast w krzyk, napinają się w uśmiech: Wsiadajcie, mogę was podrzucić pod sam peron - rzuca. Nie dowierzam własnym uszom, wołam pozostałych i trójką wciskamy się do czarnego seata. Po drodze zdążę jeszcze ubrudzić zbawicielowi tapicerkę błotem, zagadać go na śmierć i pojęcia nie mam jak wypaść matę do siedzenia przez okno, po którą specjalnie zawrócimy. Koniec końców zdążymy dotrzeć na peron o czasie. Niedługo potem z wycieńczenia zaśniemy w fotelach ostatniego pociągu jadącego do Kielc. 

zmęczenie przemawia sapaniem, każdy z kilometrów trwa jak najdłużej, nim umknie w przeszłość, czas rozpręża się w swojej rozciągłości, biorę wdech, 
to już nic nie znacząca teraz przeszłość
ostatni kilometr był wylęgarnią szaleństwa, niech,  Koniec na tym by ustawić w telefonie alarm by nie przespać naszej stacji!!! W tym zabieganym świecie wystarczy się zatrzymać na dłużej aby zrozumieć, że ten pościg w którym co dzień bierzemy udział jest pościgiem pozbawionym sensu,
Ciągneliśmy, rozwlekaliśmy, stawialiśmy zachłannie długie i szybkie kroki, jakbyśmy chcieli zmierzyć nimi asfalt, kołysaly ramionami,
Duch chciałby wyrwać się z ciała Oliwka na końcu chwiejnym krokiem.  chocby moment
i chwiejny krokiem, kołyszą się , za nami ciągnie się odór przepoconych zimowych kurtek. Marsz nie pozwala na wykręcenie więcej jak siedmiu kilometrów. Decydujemy się na trucht/ nabieramy tempa, przechodzimy w trucht.  prędzej i prędzej, nabieramy tempa, 
Wydostajemy się z zarośli najprędzej jak potrafimy, skąd dalej pędzimy asfaltem przez okoliczne wioski. wypadamy na asfalt Przy 7 km/h bezustannie naprężone łydki pieką nas i ściągają do asfaltu jak niewidoczne magnesy. pie. Po pokonaniu ponad połowy dystansu, wiemy już, że i to mordercze tempo nie wystarczy., w brzuchu jakby wrzucili tam włączony mikser, wywraca śmigłami zawartość żołądka, boruje jak stomatologicznym wiertłem,
minuty dzielą nas od niewidzialna siła ciągnie łydki do asfaltu, jakbyśmy mieli buty zz ołowiu, ciągnie się za nami odór przepoconych kurtek
To nie wystarcza, przechodzimy w/do biegu.