30.06.2020
Skład: Makumba, Locht, Raku i Ja
Trasa: Sarnia Zwola - Nowy Skoszyn - G. Skoszyńska - Rez. Szczytniak - G. Szczytniak, ok. 7 km
Od przeszło półtorej godziny przypominaliśmy żółwie. Równie wolno co one targaliśmy na plecach nasze tymczasowe domki. Z plecaków smętnie zwisały przytroczone śpiwory, bądź koce, a zmęczenie pobierało haracz od ledwo żywych nóg, które co rusz wpadały pod chybotliwe głazy. Jak zamierzaliśmy rozbić biwak pośród tylu ton gołoborzy - nie wiedział nikt.
| Trudy wejścia na szczyt |
| Czasem pierwszy plan kadru bywa nieplanowany |
Z pomocą przyszły patyczki: po parze długich i parze nieco krótszych. Bartek ułożył wszystkie cztery w taki sposób, by ich górne krańce zrównały się ze sobą, podczas gdy dolne zamknął szczelnie w dłoni. Wynik losowania miał przesądzić o tym, z kim przyjdzie nam współdzielić namiot dzisiejszej nocy. Pierwszy ciągnął Makumba. Gwałtownym ruchem wyrwał z uścisku krótki patyk, omal nie łamiąc przy okazji pozostałych. Następnie nadeszła kolej na mnie. Bez większego namysłu wziąłem pierwszy patyk z brzegu. Trafił się długi. Z garści Bartka wystawały już tylko dwa patyczki. Decydujący ruch należał do Lochta. Precyzyjnie, dwoma palcami jak w szczypce pochwycił skrajny patyk, po czym zaczął go niespiesznie wysuwać. W ekscytacji śledziliśmy wzrokiem jak stopniowo wynurzał się z zaciśniętych palców, aż po chwili wyłonił się strzępiasty kraniec. Locht natychmiast przyrównał go z patykiem Makumby. Okazały się identyczne. A więc stało się. Lochtowi przypadł Makumba, a Rakowowi - ja. Noc miała pokazać, że w tym losowaniu byli wyłącznie przegrani.
W tak przydzielonych składach zabraliśmy się za rozbijanie obozowiska.
Zmizerniały komar przelatywał właśnie obok Makumby. Spodziewał się, że zaraz wyssie porcję świeżutkiej krwi. Otóż nie tym razem. Nim krwiopijca zatopił się w skórze niedoszłej ofiary, został zdzielony maczetą, której srebrne ostrze błysnęło centymetry od moich oczu. Komar był bez szans. Zdążył zatoczyć w powietrzu widowiskowy korkociąg i chwilę potem martwy opadł na ziemię. Makumba był przeszczęśliwy. W końcu zabił komara płazem. O swoim wyczynie przypominał przy każdej możliwej okazji. Odpędzamy się od upierdliwych chord meszek i wszystkiego innego, co występuje pod wspólną nazwą latającego gówna. Pomogę wam. Przecież mam maczetę, którą zabiłem komara płazem! Saperką walczymy z głazem wielkości kuli do kręgli, na którym nieopatrznie rozłożyliśmy namiot. Zostawcie to! Zabiłem komara płazem, to i z tym sobie poradzę.
Pół godziny później tropiki były już napięte, śledzie zakotwiczone głęboko, a dziesięciokilogramowy głaz wydobyty z ziemi. Słowem obozowisko zaczęło coraz bardziej przypominać przytulne lokum do spania. Tyle co uporaliśmy się z porządkami, a pnie drzew pokryły się w pomarańczowych smugach. Patrzę na zegarek. Do zachodu już naprawdę blisko. Widno będzie jeszcze przez nie mniej, nie więcej a 43 minuty. Na buki! Jak najprędzej.
| Nasze obozowisko |
Prawie dwustuletnie drzewa przyjmują nas z otwartymi ramionami, tzn. gałęziami. Przez najbliższy kwadrans posłużą nam za czatownię. Lepszego widoku jak z nich na okolicę nie mogliśmy sobie zamarzyć. Mi trafił się sękaty konar, na którym siedzę okrakiem. Nad lokami zwisa mi noga Bartka, albo Lochta, albo Makumby. Pewności nie mam. Pewny natomiast jestem jednego i to bez wnikliwej analizy: noga cuchnie. Bardzo.
W oparach potu pomieszanego z gnijącą skarpetą pastelowa plama Słońca opuszcza się po nitkach promieni. Niknie w oczach, aż całkiem chowa się za horyzontem gór. Słońce gaśnie w krwistej czerwieni, by lada moment zamienić się miejscami z księżycem.
Pora się zawijać. Nos pooddychałby wreszcie nieskażonym powietrzem.
Udaję, że but tuż nad moją głową jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, że nie istnieje. Oczy zatapiam w zachodzące słońce. Aparat czujnie śledzi jego wędrówkę.
| Foto: Raku |
| Jeden z najpiękniejszych widoków jaki miałem oglądać |
| 20:40 Foto: Raku |
| 20:55 |
- Jak to nikt nie zaznaczył na mapie obozowiska?! Chcecie mi powiedzieć, że mamy tylko te dwie czołówki?
- Właściwie to jedną, bo tamta już zdechła.
- Mmm. Super sprawa.
Podsumujmy. Zostaliśmy się z jedną czołówką w ciemnym, i co warto zaznaczyć również nieznanym nam lesie. Przyszliśmy tu idąc na przełaj. Dlatego też do namiotów, gdzie zostało całe jedzenie z ekwipunkiem nie wiodła żadna ścieżka. Telefon zda się na nic przy braku zasięgu. Póki cokolwiek jeszcze widać staramy się odnaleźć charakterystyczne punkty, jakie wcześniej mijaliśmy. I tu prosta sprawa, bo takich punktów brak, można więc iść dalej. A dalej drzewa jakby gęstnieją, ciemniej. Ale stanowczo idziemy, trzymając się obranego kierunku. Błądzimy jeszcze dwadzieścia minut, kiedy z krzaków wpadamy na nasze namioty.
Po godzinie zrobiło się jakby romantycznie, wszak zapłonął płomień świecy. Nieprzypadkowo. Otóż właśnie nad owym płomieniem opiekaliśmy kiełbaski pocięte dokładnie tą samą maczetą, która przedtem uśmierciła zapewne niejedną muchę. Wyżej niż sięgały wierzchołki najwyższych jodeł migotały gwiazdy. Rozgwieżdżone niebo budziło na myśl wielkie, rozpięte nad lasem granatowe sukno, które obszyto cekinami. Rozmarzyliśmy się chwilą.
| Sztuka improwizacji |
Nie od dziś noc zniekształca znane kształty, zaciera kontury, uwielbia też wyolbrzymiać najpospolitsze dźwięki. Dlatego też profilaktyczny obchód Makumby wokół obozowiska w roli nocnego stróża nie wydał nam się niczym przesadnym. Dwie rundki później weszliśmy do swoich namiotów.
Zgasły światła. Próbowałem jeszcze wyszukać najdogodniejszą pozycję do zaśnięcia. Długie wiercenie skończyło się tym, że moja głowa brutalnie zsunęła się z karimaty i odnalazłszy zagłębienie powstałe po wyjęciu dziesięciokilogramowego kamsztora, wzięła je za poduszkę. Zmęczenie stopniowo odcinało świadomość, toteż zbytnio nie protestowałem. Pozwoliłem mu odpłynąć w senne odmęty.
I wtedy uruchamia się strzelający paluch Makumby. Wtóruje mu chrapiący Locht. Brzmi jak świnia, której cudem udało się wymknąć z rąk rzeźnika. Następna godzina upływa mi więc pod znakiem osobliwej kołysanki. Aż wreszcie i to mi obojętnieje i pokonany wyczerpaniem zasypiam.
| Nocne poszukiwania nieproszonych gości, czyli obchód przed zaśnięciem |
Nie na długo. 2:30 na zegarku. Huuu hu łu hu hu huuu! Na miłość boską co to za nieludzkie zawodzenie! Wyrwany ze snu odruchowo odpalam czołówkę. Są pierwsi poszkodowani. Bartek zostaje natychmiastowo oślepiony. Z na wpół zmrużonymi oczyma mamrocze, żebym zgasił to cholerstwo. Ja tymczasem łapię za dyktafon, by nagrać odgłosy z lasu. Uciszam Bartka co chwilę. Słuchaj, mówię mu, nasłuchuj.
Nie mija pięć minut gdy dźwięki odzywają się ponownie. Przekomarzają się nawzajem. W odgłosie rozpoznaję pohukiwanie pary puszczyków, którym zebrało się na amory, akurat na gałęzi tuż nad naszymi głowami. Lesie co ja Ci zrobiłem, że nie dajesz mi zasnąć w spokoju?
Trasa: Szczytniak - G. Chocimowska - Przełęcz Karczmarka - G. Witosławska - Witosławice -
Wronów - Sarnia Zwola, ok. 13 km
Słońce już dawno wstało, nie to co ja. Oczy sklejone śpiochami jeszcze walczą by wynegocjować choćby krótką drzemkę. Zdaje się to na nic, gdy język spotyka zęby i na podniebieniu wyczuwa posmak wczorajszej kiełbasy. Natychmiast głodnieję. Obolały, z igłami poodciskanymi na plecach wynurzam się z namiotu. Całkiem rześko. Budzę pozostałych. Przekąszamy śniadanie w biegu, składamy obozowisko, po czym zawijamy się w około czterogodzinny marsz po busa.
| Foto: Raku |
| Widok w stronę Wszachowa |
Pierwszy przystanek przy źródle. Spragnieni niczym antylopy rzucamy się do wodopoju. Lodowata woda przelewa się przez wysuszone gardła. Robimy pożytek z pozostawionych kubków, które czerpią życiodajny płyn raz, za razem. Gdyby faktycznie woda ze źródełka jak twierdzą lokalsi posiadała święte właściwości, to sądząc po ilości jaką wyżłopał Locht z Makumbą - kanonizacja tej dwójki byłaby gwarantowana.
| Locht przy źródełku Foto: Raku |
Przypisywanie świętych mocy temu miejscu nie jest taka bezpodstawna. Nieopodal żródełka sterczał urokliwy, drewniany kościół. Górka na stoku której go zbudowano nazywana jest Witosławską. W czasach przedchrześcijańskich w tym miejscu znajdował się tzw. Święty Gaj. Czczono tu pogańskiego Boga Wita, od którego prawdopodobnie góra wzięła nazwę. Jak widać chrześcijańska świątynia nie gryzie się zbytnio z pogańską przeszłością góry.
| Foto: Raku |
Uzupełniwszy butelki po korek powędrowaliśmy dalej. Ostatecznie po ponad godzinie, wszedłem na odpowiednią ścieżkę, która zaprowadziła mnie do miejsca, z którego doskonale widać było Święty Krzyż. Moja długa nieobecność zaniepokoiła wszystkich do tego stopnia, że rozpoczęto poszukiwania mojej osoby. Na szczęście schodząc ze szczytu spotkałem Makumbę, z którym wróciłem do pozostałych. Chcąc zdążyć na busa jadącego do Kielc, szybkim krokiem udaliśmy się w kierunku Witosławic.
| Widoki z wciąż zarastającego szczytu |
Teren się zmienił. Niepostrzeżenie wyszliśmy z cienia drzew. Spiekota naprzykrzała się z każdym kilometrem bardziej, więc czapki powróciły do łask. Czasem, gdy wdzierał się delikatny wietrzyk, albo słońce zachodziło za obłoki, szło się nabrać, że taki stan utrzyma się do końca. Lecz mgnienie oka później wszystko wracało do poprzedniego stanu. Wbrew tym wszelkim przeciwnością szliśmy w obranym kierunku nie zważając jak długo przyjdzie nam jeszcze zmagać się ze skwarem. Doskonale rozumieliśmy, że z powrotem do domu wiąże się również powrót wygód, których rozłąka od cywilizacji nauczyła doceniać. Że jeszcze dziś przyjdzie się nam cieszyć się prysznicem, wodą cieknącą z kranu, a i widok porcelanowego sedesu wywoła mistyczne uczucie jakie towarzyszy spotkaniu dawno nie widzianego przyjaciela.
![]() |
| Ciekawy, samotny budynek. Ciekawe jaką mógł pełnić funkcję? Foto: Raku |

Początek wakacji zdecydowanie może być gorszy, jeśli na biwaku źle rozbity namiot jest podmywany wodą deszczową od spodu, a potem przez przetarty tropik zalewany z góry. Plus sześc osób w dwójce, bo inne namioty jeszcze bardziej przemiękły. To mój biwak z czasów liceum.
OdpowiedzUsuńA dla takich zachodów słońca warto spędzić noc nawet na kamieniu.
Zaś budynek wśród pól to według mapy spichlerz z 19. wieku.
Nie mniej jest co wspominać :) W dniu naszego powrotu, a dokładniej późnym popołudniem przez całe Pasmo Jeleniowskie przeszła potężna ulewa, co w połączeniu ze stromym stokiem góry, gdzie się rozbiliśmy mogłoby się skończyć podobnie jak w opisie powyżej, tym bardziej, że nikt z nas nie był do końca pewny, czy jego namiot jest rzeczywiście wodoodporny.
UsuńI dziękuję za rozwianie wątpliwości co do funkcji budynku zlokalizowanego pośród pól.
Brawa za pomysł i realizację
OdpowiedzUsuńDziękujemy, ale gdyby nie łaskawość pogody, nie udałoby się zrealizować naszych planów.
Usuń