Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 26 lipca 2020

Wycieczka nr 71: BIWAK NA SZCZYTNIAKU


30.06.2020

Skład: Makumba, Locht, Raku i Ja

Trasa: Sarnia Zwola - Nowy Skoszyn - G. Skoszyńska - Rez. Szczytniak - G. Szczytniak, ok. 7 km

Nigdy nie miałem własnego pokoju. Może i stąd nie potrafiłem usiedzieć na tyłku i wiecznie poszukiwałem swojej przestrzeni. Przestrzeń znalazłem dopiero w wędrówce. W jej słowniku nie istniało coś takiego jak ograniczenia. Pełna swoboda wyboru, drogi, noclegu była stanem, jaki natychmiast pokochałem.

Od przeszło półtorej godziny przypominaliśmy żółwie. Równie wolno co one targaliśmy nasze domy na jedną noc. Zwisały przytroczone do plecaków śpiwory i koce. Ciężar plecaka wżynał się w ramiona, a zmęczenie pobierało haracz od ledwo żywych nóg. 

Trudy wejścia na szczyt

Osiągnęliśmy stan ciszy. Jeśliby pominąć stękania, jęki odzywała się tylko puszcza. Chybotliwe głazy zdradliwie chwytały za buty. Nieraz obluzowane kamienie osuwały się spod stóp i utrudniały wędrówkę. Krok tracił na pewności, mizerniał. 
Ile radości niósł ze sobą moment, gdy dotarliśmy do polanki, gdzie planowaliśmy spędzić noc. Z ulgą zrzuciliśmy plecaki. Twarze nagle rozpromieniały w pogodnych uśmiechach. Optymizm udzielił się każdemu. Niepokoiło mnie tylko jedno. Jak mieliśmy się rozbić na stoku góry, w sąsiedztwie ton kamieni wystających z ziemi. 

Czasem pierwszy plan kadru bywa nieplanowany

Ciągniemy za patyczki. Wynik losowania przesądzi komu z kim przyjdzie współdzielić namiot dzisiejszej nocy. Zaczyna Makumba. Z zaciśniętej ręki Bartka wysuwa się krótki patyk. Przychodzi kolej na mnie. Łapię za pierwszy patyk z brzegu, po czym ciągnę bez namysłu. Trafił się długi. Błyskawiczna wymiana spojrzeń z Makumbą. Westchnięcie ulgi. Locht wybiera jako ostatni. Przypada mu Makumba, z kolei Rakowowi - ja. Noc miała pokazać, że w tym losowaniu byli wyłącznie przegrani. 

Robi się tłoczno kiedy zabieramy się za rozbijanie obozowiska. Powietrze wydaje się wprost gęste od wszelkiego robactwa. Zmasowanego ataku dopuściły się meszki. Odnoszę wrażenie, że matka natura wydała je na świat tylko w jednym celu. By uczyć wędrowców cierpliwości. Bo kiedy zmagasz się z raz po raz wystrzelającym w twarz drutem od namiotu, a natarczywy owad próbuje wejść ci do ucha niezrażony wcześniejszymi dziewięcioma niepowodzeniami, cierpliwość się przydaje jak cholera.

Kilka minut później srebrne ostrze maczety pobłyskuje centymetry od mojego policzka. Przerażenie zamyka mi oczy. Otwieram je po chwili. Pierwszy obrazek jaki widzę to szereg białych jak zębów Makumby. Jest przeszczęśliwy, bo zabił płazem siedzącą na mnie muchę. O swoim wyczynie przypomina przy każdej możliwej okazji. Wysuwamy namioty z pokrowców. Zabiłem muchę płazem! Saperką walczymy z głazem wielkości kuli do kręgli. Zrządzeniem losu jakoś go przeoczyłem, ba zdążyłem już nawet rozłożyć na nim namiot w połowie. Zostawcie to! Zabiłem muchę płazem, to i z tym sobie poradzę. Odpędzamy się od upierdliwych komarów: Pomóc? Mam maczetę, której płazem zabiłem... Meszki uczą cierpliwości. Niewątpliwie, ale ja zaraz oszaleję. 


Pół godziny później tropiki były już napięte, śledzie zakotwiczone głęboko, a dziesięciokilogramowy głaz wydobyty z ziemi. Słowem obozowisko zaczęło coraz bardziej przypominać przytulne lokum do spania. Tyle co uporaliśmy się z porządkami, a pnie drzew pokryły się w pomarańczowych smugach. Patrzę na zegarek. Do zachodu już naprawdę blisko. Widno będzie jeszcze przez nie mniej, nie więcej a 43 minuty. Biegniemy na buki. Jak najprędzej.

Nasze obozowisko

Prawie dwustuletnie drzewa przyjmują nas z otwartymi ramionami, tzn. gałęziami. Przez najbliższy kwadrans posłużą nam za czatownię. Lepszego widoku jak z nich na okolicę nie mogliśmy sobie zamarzyć. Mi trafił się sękaty konar, na którym siedzę okrakiem. Nad lokami zwisa mi noga Bartka, albo Lochta, albo Makumby. Pewności nie mam. Pewny natomiast jestem jednego i to bez wnikliwego rozpoznania: noga śmierdzi. Bardzo. Udaję, że but tuż nad moją głową jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, że nie istnieje. Oczy zatapiam w zachodzące słońce. Aparat czujnie śledzi jego wędrówkę.

Foto: Raku

Jeden z najpiękniejszych widoków jaki miałem oglądać

W oparach potu pomieszanego z gnijącą skarpetą pastelowa plama Słońca opuszcza się po nitkach promieni. Niknie w oczach, aż całkiem chowa się za horyzontem gór. Niebo krwawi. Słońce gaśnie w czerwieni, by zamienić się miejscami z księżycem. Dzisiaj nów, więc za wiele nie zobaczymy. Z resztą już półmrok wkracza do lasu. Pora się zawijać. Nos pooddychałby wreszcie nieskażonym powietrzem.

20:40
Foto: Raku

20:55

Jak to nikt nie zaznaczył na mapie obozowiska?! I mamy tylko dwie czołówki. Właściwie jedną, bo tamta co rusz gaśnie. Super sprawa.

Fakty nie przemawiały na naszą korzyść. Zostaliśmy się w lesie, ciemnym lesie i co warto zaznaczyć nieznanym lesie. Do namiotów, gdzie zostało całe jedzenie i ekwipunek nie prowadzi żadna ścieżka. Telefon zda się na nic przy braku zasięgu. Póki cokolwiek jeszcze widać staramy się odnaleźć charakterystyczne punkty, jakie wcześniej mijaliśmy. I tu prosta sprawa, bo takich punktów brak, można więc iść dalej. A dalej drzewa jakby gęstnieją, ciemniej. Ale stanowczo idziemy, trzymając się obranego kierunku. Błądzimy jeszcze dwadzieścia minut, kiedy z krzaków wpadamy na nasze namioty. 


Po godzinie zrobiło się jakby romantycznie, wszak zapłonął płomień świecy. Nieprzypadkowo. Otóż właśnie nad nim opiekaliśmy kiełbaski pocięte dokładnie tą samą maczetą, która przedtem uśmierciła zapewne niejedną muchę. Wyżej niż sięgały wierzchołki najwyższych drzew migotały gwiazdy. Rozgwieżdżone niebo budziło na myśl wielkie, rozpięte nad lasem granatowe sukno, które obszyto cekinami. 

Sztuka improwizacji


Nie od dziś noc zniekształca znane kształty, zaciera kontury, uwielbia też wyolbrzymiać najpospolitsze dźwięki. Dlatego też profilaktyczny obchód wokół obozowiska Makumby w roli nocnego stróża nie wydał nam się niczym przesadnym. Dwie rundki później weszliśmy do swoich namiotów.  

Próbuję wyszukać najwygodniejszą pozycję do snu. Długie wiercenie kończy się tym, że głowa brutalnie zrzucona z karimaty odnajduje zagłębienie powstałe po wyjęciu dziesięciokilogramowego kamsztora. Bierze je za poduszkę. Zbytnio nie protestuję. Właściwie to mi wszystko jedno. Powoli odpływam w sen. Światła gasną.
I wtedy uruchamia się odgłos strzelającego palucha. Znam ja doskonale jego właściciela. Co gorsze, Makumbie wtóruje chrapiący Locht. Z każdym kolejnym chrapnięciem brzmi coraz bardziej jak świnia, której cudem udało się wymknąć z rąk rzeźnika. Następna godzina upływa mi więc pod znakiem osobliwej kołysanki. Aż wreszcie i to mi obojętnieje i pokonany wyczerpaniem zasypiam.  

Nocne poszukiwania nieproszonych gości, czyli obchód przed zaśnięciem

2:30 na zegarku. Huuu hu łu hu hu huuu! Na miłość boską co to za nieludzkie zawodzenie! Wyrwany ze snu odruchowo odpalam czołówkę. Są pierwsi poszkodowani. Bartek zostaje natychmiastowo oślepiony. Z na wpół zmrużonymi oczyma mamrocze, żebym zgasił to cholerstwo. Ja tymczasem łapię za dyktafon, by nagrać odgłosy z lasu. Uciszam Bartka co chwilę. Słuchaj, mówię mu, nasłuchuj. 

Nie mija pięć minut gdy dźwięki odzywają się ponownie. Przekomarzają się nawzajem. W odgłosie rozpoznaję pohukiwanie pary puszczyków, którym zebrało się na amory, akurat na gałęzi tuż nad naszymi głowami. Lesie co ja Ci zrobiłem, że nie dajesz mi zasnąć w spokoju? 

1.07.2020

Trasa: Szczytniak - G. Chocimowska - Przełęcz Karczmarka - G. Witosławska - Witosławice -

Wronów - Sarnia Zwola, ok. 13 km

Słońce już dawno wstało, nie to co ja. Oczy sklejone śpiochami jeszcze walczą by wyrwać krótką drzemkę. Zdaje się to na nic, gdy język spotyka zęby i na podniebieniu wyczuwa posmak wczorajszej kiełby. Natychmiast głodnieję. Obolały, z igłami poodciskanymi na plecach wynurzam się z namiotu na światło dnia. Uderza we mnie rześki powiew wiatru. Budzę pozostałych. Przekąszamy śniadanie w biegu, składamy obozowisko, po czym zawijamy się w około czterogodzinny marsz po busa. 

Foto: Raku


Widok w stronę Wszachowa

Pierwszy przystanek przy źródle. Spragnieni niczym antylopy rzucamy się do wodopoju. Lodowata woda przelewa się przez wysuszone gardła. Robimy pożytek z pozostawionych kubków, które czerpią życiodajny płyn raz, za razem. Gdyby faktycznie woda ze źródełka jak twierdzą lokalsi posiadała święte właściwości, to sądząc po ilości jaką wyżłopał Locht z Makumbą - kanonizacja tej dwójki byłaby gwarantowana.

Locht przy źródełku
Foto: Raku

Przypisywanie świętych mocy temu miejscu nie jest taka bezpodstawna. Nieopodal żródełka sterczał urokliwy, drewniany kościół. Górka na stoku której go zbudowano nazywana jest Witosławską. W czasach przedchrześcijańskich w tym miejscu znajdował się tzw. Święty Gaj. Czczono tu pogańskiego Boga Wita, od którego prawdopodobnie góra wzięła nazwę. Jak widać chrześcijańska świątynia nie gryzie się zbytnio z pogańską przeszłością góry. 

Foto: Raku


Uzupełniwszy butelki po korek powędrowaliśmy dalej. Ostatecznie po ponad godzinie, wszedłem na odpowiednią ścieżkę, która zaprowadziła mnie do miejsca, z którego doskonale widać było Święty Krzyż. Moja długa nieobecność zaniepokoiła wszystkich do tego stopnia, że rozpoczęto poszukiwania mojej osoby. Na szczęście schodząc ze szczytu spotkałem Makumbę, z którym wróciłem do pozostałych. Chcąc zdążyć na busa jadącego do Kielc, szybkim krokiem udaliśmy się w kierunku Witosławic.

Widoki z wciąż zarastającego szczytu


Teren się zmienił. Niepostrzeżenie wyszliśmy z cienia drzew. Spiekota naprzykrzała się z każdym kilometrem bardziej, więc czapki powróciły do łask. Czasem, gdy wdzierał się delikatny wietrzyk, albo słońce zachodziło za obłoki, szło się nabrać, że taki stan utrzyma się do końca. Lecz mgnienie oka później wszystko wracało do poprzedniego stanu. Wbrew tym wszelkim przeciwnością szliśmy w obranym kierunku nie zważając jak długo przyjdzie nam jeszcze zmagać się ze skwarem. Doskonale rozumieliśmy, że z powrotem do domu wiąże się również powrót wygód, których rozłąka od cywilizacji nauczyła doceniać. Że jeszcze dziś przyjdzie się nam cieszyć się prysznicem, wodą cieknącą z kranu, a i widok porcelanowego sedesu wywoła mistyczne uczucie jakie towarzyszy spotkaniu dawno nie widzianego przyjaciela.

Ciekawy, samotny budynek. Ciekawe jaką mógł pełnić funkcję?
Foto: Raku


4 komentarze:

  1. Początek wakacji zdecydowanie może być gorszy, jeśli na biwaku źle rozbity namiot jest podmywany wodą deszczową od spodu, a potem przez przetarty tropik zalewany z góry. Plus sześc osób w dwójce, bo inne namioty jeszcze bardziej przemiękły. To mój biwak z czasów liceum.
    A dla takich zachodów słońca warto spędzić noc nawet na kamieniu.
    Zaś budynek wśród pól to według mapy spichlerz z 19. wieku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mniej jest co wspominać :) W dniu naszego powrotu, a dokładniej późnym popołudniem przez całe Pasmo Jeleniowskie przeszła potężna ulewa, co w połączeniu ze stromym stokiem góry, gdzie się rozbiliśmy mogłoby się skończyć podobnie jak w opisie powyżej, tym bardziej, że nikt z nas nie był do końca pewny, czy jego namiot jest rzeczywiście wodoodporny.
      I dziękuję za rozwianie wątpliwości co do funkcji budynku zlokalizowanego pośród pól.

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Dziękujemy, ale gdyby nie łaskawość pogody, nie udałoby się zrealizować naszych planów.

      Usuń