Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 28 września 2019

Wycieczka nr 48: DOLINKI PODKRAKOWSKIE CZ.2


17.08.2019

Skład: Brajan, Makumba, Raku i Ja

Trasa: Zabierzów - Rez.Wąwóz Bolechowicki - Zabierzów, ok. 14 km

"W konfrontacji strumienia ze skałą strumień zawsze wygrywa. Nie przez swoją siłę, lecz przez wytrwałość" - Budda


 Jura ciągle zachwyca nas swoimi urokliwymi zakątkami. Od pierwszej wycieczki w okolice Krakowa (link tutaj) minęło już całkiem sporo czasu. Nadszedł więc idealny moment, by odwiedzić kolejną z Dolinek Krakowskich. Propozycji było wiele, ale ze względu na zapowiadane upały, zdecydowaliśmy się wybrać najkrótszy wariant.


Wycieczka rozpoczęła się dosyć nietypowo, bo od razu po dotarciu na miejsce, udaliśmy się by uzupełnić braki w naszych żołądkach. Po zaspokojeniu apetytów mogliśmy wyruszyć w prawdziwą podróż. Aż do samych Bolechowic droga była niezbyt interesująca. Chodnik, potem asfaltowa droga i tak w kółko. Nic nie zapowiadało się na to, że będzie ciekawie. Zaraz po wejściu na szlak czarny wszystko się zmieniło.
Zaczął nam towarzyszyć przyjemny szum płynącego tuż obok strumyka. Po pokonaniu  drewnianych mostków w końcu wkroczyliśmy na teren rezerwatu. Będąc w tym miejscu po prostu nie sposób uwierzyć, że znajduje się ono zaledwie niecałe 20 km od centrum Krakowa. Zdajemy sobie o tym sprawę, wówczas gdy zobaczymy licznych turystów  odpoczywających tuż przed skalną bramą prowadzącą do wąwozu. Na skalnych ścianach, których wysokość sięga tutaj nawet powyżej 25 metrów, trenują najwięksi polscy alpiniści i himalaiści. Swoją przygodę ze wspinaczką rozpoczynała tu i w pobliskiej Dolinie Kobylańskiej m.in Wanda Rutkiewicz.

Wizytówka wąwozu witająca przybyłych turystów - Brama Bolechowicka

Chciałoby się powiedzieć, że to miejsce idealne. Niestety jak zawsze musi być jakieś "ale".
Nie inaczej było i w tym przypadku. Oprócz niezapomnianych widoków i fantastycznych skałek, czyha tu na nas wielkie niebezpieczeństwo, o którym ostrzega tabliczka znajdująca się tuż przed wejściem do rezerwatu. Po czterdziestu minutach marszu przyszedł czas na złapanie oddechu.
Kilka minut zajęło mi sprawdzenie odpowiedniej drogi, by dostać się na górę.



Nie tracąc ani chwili rozpoczęliśmy wspinaczkę. Początkowo nie sprawiała nam ona żadnych trudności. Dalej pojawiła się pionowa ściana.

Początek naszej drogi wspinaczkowej
Tuż pod nią postanowiliśmy zostawić nasze plecaki. Zrobili to wszyscy oprócz Rakowa, któremu nie przeszkadzał zbędny balast. Makumba razem z Bartkiem niedługo potem byli już na górze. Towarzyszący nam Brajan odczuwał lekki lęk wysokości, więc postanowiłem obejść z nim skalną ścianę łagodniejszym, ale wciąż eksponowanym wejściem. Im wyżej byliśmy, powoli zdawaliśmy sobie sprawę, jak naprawdę jesteśmy wysoko i jak trudno będzie nam wrócić z powrotem.

Dalszy fragment grani, bardzo przypominał ten, na którym znajdowałem się w trakcie robienia zdjęcia
Na szczycie ogarnęła nas najpierw radość, a zaraz potem strach i przerażenie. Widoki na okolicę zaś odebrały nam mowę.


Za szeroko to tam nie było ... Ale przecież znajdowaliśmy się na Murze Pokutników

Świat widziany z 25 metrów wyżej
Znajdowaliśmy się na wąskiej grani skalnej, która z jednej i z drugiej strony ograniczona była
25-metrową przepaścią.

Mimo panującego w głębi mnie strachu, postanowiłem choć trochę go przezwyciężyć i dostać się do ścieżki prowadzącej na dół. Brzmi banalnie? Nic bardziej mylnego. Przekraczając granice swojej odwagi, będąc przylepionym do skalnej ściany, powoli podążałem do miejsca, z którego dało się zejść.

Droga, którą musiałem pokonać chcąc dostać się do ścieżki




Kiedy już tam dotarłem, odetchnąłem z ulgą, że najgorsze mam za sobą. Jednak wewnętrzna chęć zobaczenia widoków z drugiej części grani, wygrała z rozsądkiem i podjąłem decyzję iść dalej. Tutaj było już bardziej szeroko, co dawało mi większe poczucie bezpieczeństwa.

Brama ze szczytu Filaru Abazego

Piękna panorama okolic Krakowa, Garbu Tenczyńskiego, a także Krzeszowic, dla której warto było przezwyciężyć strach

Przez ten cały czas skupiłem się wyłącznie na sobie, a nic nie wspomniałem o współtowarzyszach. Brajan widząc ogromne przepaście postanowił zejść tą samą drogą, którą wchodziliśmy, a Raku z Makumbą niczym kozice przeszli całym skalnym grzbietem i to bez żadnego problemu. Jeszcze długo w trakcie schodzenia nie mogłem powstrzymać syndromu trzęsących się rąk i nóg.
Wszystko ustało w momencie, kiedy w komplecie znaleźliśmy się na polance

Reszta ekipy podczas krótkiego odpoczynku
Mimo, że Dolina Bolechowicka jest jedną z najkrótszych (ma około 1,5 km długości) Dolinek Krakowskich, uchodzi za jedną z najpiękniejszych
.
Niektóre fragmenty wąwozu dawały wrażenie jakbyśmy wędrowali dnem górskiej doliny rodem z epickich filmów przygodowych

Filar Abazego z dna wąwozu

Ostatni rzut oka na grań na którą jeszcze całkiem niedawno wędrowaliśmy

Jej atrakcje nie kończą się tylko na wspaniałych widokach i skalnych krajobrazach.
To właśnie tutaj znajduje się drugi największy wodospad Jury, który niestety lekko wysechł podczas naszej wizyty.

Unikatowy 2-stopniowy Wodospad na Bolechówce o wysokości ok. 2,2 m

Foto: Raku
A tak prezentował się ten sam wodospad niespełna rok później:





Jak na prawie każdej wycieczce nie byłbym sobą, gdybym choć trochę nie zboczył ze szlaku i poszedł nieznaną nikomu ścieżką.


A ta najpierw wśród pól, a potem obrzeżem lasu doprowadziła nas do kolejnego ciekawego miejsca - Krzyża Milenijnego, skąd roztaczała się przepiękna i niezwykle rozległa panorama.


W oddali widać samolot kilka chwil po starcie z Balic. Swoją drogą, ciekawe jakie widoki mają pasażerowie na jego pokładzie.


Od krzyża w dół prowadziła dróżka. Bytujące na niej w bardzo dużych ilościach mrówki, sprawiły, że z naszych planów odpoczynkowych nic nie wyszło i zmuszeni byliśmy do zejścia skałkami.



Dalej czekało nas już tylko zejście skalną granią, którą widzieliśmy już na początku wycieczki


Wysokie progi skalne i stromo nachylone ścieżki wcale nam tego nie ułatwiały. Po dotarciu na dno wąwozu, do upragnionego odpoczynku, dzieliło nas kilkaset metrów przynajmniej wędrówki wśród skałek.


W głębi skały widoczne wejście do Jaskini Krzywej (13 m)
Wolny czas każdy z nas postanowił wykorzystać w inny sposób. Makumba uciął sobie drzemkę, a Ja zabrałem się za opróżnianie zawartości swojego plecaka. Kiedy odpoczynek już minął, postanowiliśmy nie przerywać snu Tomkowi i we trójkę udaliśmy się na drugą stronę wąwozu.
Dla bezpieczeństwa wybraliśmy mniej uczęszczaną ścieżkę, która wprowadziła nas w las, którym szliśmy aż do samego szczytu. W jednej chwili niewiele brakowało, by zostawiony przeze mnie plecak stoczył się i spadł na sam dół. Na całe szczęście wszystkiemu zapobiegł niewielki kamień i rosnący tuż obok niego krzew. Wąwóz z góry wyglądał zupełnie inaczej. Zdawał się być potężniejszy.




Jeśli na pierwszy rzut oka nic nie widzicie, to polecam zerknąć na kolejne zdjęcia :)
Widząc maleńkie sylwetki wspinaczy, zdaliśmy sobie sprawę jak wysoko byliśmy.



W tutejszym krajobrazie szczególnie wyróżniały się karłowate sosny, których fantazyjne kształty dawały uroku skalnym ścianom.

Dla Rakowa nie ma chyba takiej skałki na którą nie byłby w stanie wejść
Droga powrotna na pociąg nie obfitowała już w atrakcje.

Ciekawy mural, będący ozdobą pobliskiego placu zabaw
Zupełnie inna sytuacja towarzyszyła nam kiedy czekaliśmy na pociąg. Wszyscy oprócz Makumby posiadaliśmy bilety powrotne. Plan był prosty. My mieliśmy poczekać na niego w pociągu, zanim ten wróci z kasy biletowej. Wszystko pokrzyżowała jednak zawiła kolejka. 4 minuty przed planowanym odjazdem pociągu, Tomek nadal się nie pojawiał. Zaczęliśmy się niepokoić. Po wykonaniu szybkiego telefonu, okazało się, że... jest jeszcze przy kasie! Czas mijał nieubłaganie i chwilę potem pozostały raptem 2 minuty. Zniecierpliwiony zadzwoniłem raz jeszcze i szybko poinformowałem Tomka, na którym peronie czekamy. Minutę przed odjazdem zobaczyliśmy Makumbę biegnącego z całych sił w kierunku pociągu . O ile my widzieliśmy go świetnie, o tyle on nie zauważył nas w ogóle, przez co wsiadł do sąsiedniego wagonu. Udało mu się zdążyć w ostatniej chwili. Minutę później już ruszyliśmy. Pociąg był na tyle przepełniony, że przedostanie się do nas Makumbie zajęło ponad 10 minut.

niedziela, 22 września 2019

Wycieczka nr 47: KAMIEŃ NA KAMIENIU


15.08.2019

Skład: Raku i Ja

Trasa: Wałsnów - Kunin - G. Skoszyńska - Rez. Szczytniak - Rez. Małe Gołoborze - Przełęcz Jeleniowska - Rez. Góra Jeleniowska - Paprocice - Kobyla Góra - Trzcianka, ok.25 km

Czy kolejny już raz w tym tygodniu przejechaliśmy ponad czterdzieści kilometrów tylko po to, by zobaczyć kupę gruzu? Być może... Tylko my i gołoborze po horyzont. Tyle tu pięknych kamieni - za życia trafiłem do raju! Szkoda, że nie da się wyzbierać ich wszystkich, ale już jednego... O, ten się nada. Z rumowiska podnoszę głaz wielkości garnka, po czym wznoszę go ku słońcu jak Rafiki wznosił Simbę w pamiętnej scenie z Króla Lwa. Ślicznyś! Myślę na głos. Raku tylko z politowaniem przygląda się jak pakuję do plecaka 10-kilogramowy blok piaskowca szczerząc się w szaleńczym uśmiechu.


Można uprawiać rośliny, co wymaga dozy delikatności i systematyczności. Bycie w związku domaga się z kolei kompromisów i wzajemnej troski. Można też zbierać kamienie. Nie trzeba ich podlewać w obawie, że zwiędną. Ich uroda nie przemija. Co więcej nigdy się nie obrażą, ani nie zaczną narzekać. Kiedy podbiegnie zdziczała sfora psów rzucisz takim kamulcem i po sprawie. A spróbuj tak rzucić babą. Albo lepiej nie, bo wtedy ona może rzucić, ale ciebie. Hobbistycznie tłukniesz młotkiem? Nie ma problemu! Kamień rozpadnie się na więcej drobnych okruchów skalnych, a więcej kamieni równa się więcej powodów do miłości. Prosta to zależność. Kamienie są super. A to dopiero jedna z ich licznych zalet.

Klimatyczna kapliczka idealnie wkomponowana w krajobraz


Kamienie darzę osobliwą sympatią. Są w nich hermetycznie zamknięte miliony lat mądrości. Od kamieni można się więc wiele nauczyć. Dajmy na to jak nie pękać, czy znosić presję czasu i siły ze stoickim spokojem. Można mieć serce z kamienia, albo kamienie nerkowe. Czasem sami przypominamy kamienie, gdy wybierzemy się na plażę. Leżymy sobie wtedy, za wiele nie robimy, a inni muszą nas omijać, aby się nie potknąć. 


Nic nie potrafi przewidywać pogody z taką skutecznością jak robią to kamienie. Wystarczy tylko uważnie im się przyglądać. Oto twarde jak skała dowody. Gdy kamień pozostaje suchy, znaczy, że nie padało, zaś gdy mokry - padało. Jak kamienia nie widać nasuwa się prosty wniosek: napłynęła mgła. Kamień zniknął - przeszła trąba powietrzna. Kamienie są super.

Kamienie to urodzeni wędrowcy. Poważnie! Wypluwane przez wulkany, spławiane siłą rwących potoków, turlały się w dół stromych zboczy i na gapę przemieszczały na grzbiecie lodowców. Przebyły naprawdę długą drogę, tylko po to, by napatoczył się później znudzony włóczęga i cisnął takim kamieniem przed siebie. Wspominałem już, że kamienie są super?



Może i ze swoimi 206 kośćmi mam nikły potencjał na zostanie skamieliną, ale myśl, że spocznę pod granitową płytą w towarzystwie setek innych kamiennych nagrobków napawa mnie niepokojącą satysfakcją. Pewnie dlatego, że kamienie są...

Największa ze skałek


piątek, 13 września 2019

Wycieczka nr 46: STACJA ĆMIELÓW - ZAMEK NA WYSPIE I PORCELANA ZA GRUBE TYSIĘCE



9.08.2019

Skład: Brajan, Makumba, Raku i Ja

Trasa: Ćmielów - Smyków - Podgrodzie - Ćmielów, ok. 18 km

Korzystając z wakacyjnego połączenia pociągiem z Kielc do Sandomierza, pojechaliśmy do Ćmielowa, postanowiłem odwiedzić miejsca, które zdecydowanie zostały zapomniane przez turystów.  Ze stacji wyszliśmy na drogę prowadzącą w pobliżu torów kolejowych. Dostaliśmy się nią do samych ruin zamku Szydłowieckich.



Dawny budynek gospodarczy



Są one częściowo otoczone przez bagna i rozlewiska, co sprawia, że z oddali wyglądają jakby znajdowały się na wyspie.

Widok na ruiny od strony zachodniej
Foto: Raku
Choć dotarcie do Podzamcza nie nastręcza zbytnich trudności, o tyle mieszkańcy ruin wiernie bronili dostępu do budowli. Były nimi parka łabędzi niemych wraz z uroczymi młodymi.


Dwa "brzydkie kaczątka" i biały maluch z tzw. "odmiany polskiej". Takiej bardzo rzadkiej barwy rodzi się ok. 3-5% łabędzi w naszym kraju




Nie przeszkadzając im w opiece nad maluchami udaliśmy się do drugiej, bardziej odosobnionej części zamku, w której znajdowały się m.in pozostałości po piwnicach zamkowych.

Bez widocznej po lewej stronie ścieżki, dotarcie do zamku nie byłoby już takie łatwe




Wnętrze piwnic







Foto: Raku

Sam zamek pochodzi z XVI wieku, ale nie zawsze pełnił funkcje obronne. Znajdował się w nim niegdyś browar, łaźnia, a nawet szpital wojskowy. Po zwiedzaniu tej części ponownie powróciliśmy do "królestwa łabędzi". Wpadliśmy na pomysł, by wspiąć się na drugie piętro, skąd można było zobaczyć praktycznie całe ruiny. Nie wiedzieliśmy wtedy, że tuż obok dziury w murach, przez którą wchodziliśmy, znajduje się... klatka schodowa!


Może nie wyglądała na solidną, ale bardzo ułatwiała dostanie się na kolejny poziom
Nasze przejście jednak wyglądało bardziej spektakularnie i przy okazji dostarczało dodatkowych wrażeń.

Niczym Ninja






Jeden z kilku zachowanych otworów strzelniczych
Foto: Raku
Gdy zobaczyliśmy już każdy zakamarek zamku, powędrowaliśmy w kierunku Smykowa, w którym znajdować się miała największa jaskinia naszej wycieczki. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać początkowo nudny odcinek asfaltu, który stawał się coraz ciekawszy z każdym kolejnym napotkanym na poboczu maślakiem. Grzybobranie nie trwało za długo, bo szybko skręciliśmy w piaszczystą leśną ścieżkę.


Bardzo przyjemna droga przez las
Po przejściu przez most na Kamiennej, zauważyliśmy coś co przypominało myśliwską ambonę. Bez chwili namysłu wdrapałem się na górę i to w idealnym momencie, by sfotografować hasające wśród zbóż sarny.

Pokrzyk wilcza jagoda



Pełna uroku Kamienna

Tuż po zrobieniu zdjęcia
Foto: Raku


Pierwsze wrażenie jakie robi Smyków to takie, że prócz niewielkiej ilości domków, Zajazdu Gościna i biegających po drodze psów nic tam nie ma. Wystarczy jednak skręcić w pierwszą lepszą leśną dróżkę, by znaleźć się w jednym z głębokich lessowych wąwozów, czy ochłodzić się w jaskini, w której jest tak przestronnie, że nawet nie trzeba się schylać.


Odsłonięcie wapieni górnojurajskich
Wejście do Jaskini pod Gajem (7,5 m)




Jaskiniowy strop
Tuż obok Smykowa znajduje się kolejna miejscowość z niezwykle ciekawą historią, skałkami będącymi rajem dla wspinaczy (szczególnie z okolic Lubelszczyzny), a także wznoszącym się nad Doliną Kamiennej ruinami średniowiecznego zamku.


Mimo tak wielu atrakcji, których w Podgrodziu nie brakuje, nie spotkaliśmy tutaj żadnego turysty, nie licząc oczywiście koneserów napojów wyskokowych, którzy swoje zwiedzanie rozpoczęli od pobliskiego sklepu. My mając już za sobą trochę kilometrów w pełnym Słońcu, postanowiliśmy na skałkach zrobić dłuższą chwilę odpoczynku. Wapienne ściany, wznoszące się nawet 14 metrów nad okolicą zrobiły na nas całkiem duże wrażenie, podobnie jak droga, a raczej skarpa, którą musieliśmy pokonać, by do stać się do miejsca, gdzie miał odbyć się postój.

Skała Nihilistów

Jaskinia Wysoka (6,5 m)


Wchodząc pod górę, co chwila musieliśmy mocno trzymać się korzeni rosnących w pobliżu drzew i przeróżnymi technikami unikać spadających co chwila kamieni, które czasami tworzyły niewielkie skalne lawiny.



Widoki ze szczytu zrekompensowały jednak nasz wysiłek i po relaksie trwającym około pół godzinny, wypoczęci mogliśmy kontynuować wędrówkę.

Raku, jak zawsze na skałce
Widok w stronę Ćmielowa

Często patrząc przed siebie, albo pod nogi, zapominamy jakie niespodzianki przygotowała dla nas natura nad naszymi głowami :)



Na początek poszliśmy jedyną ścieżką, która prowadziła w kierunku zachodnim. Idąc stromym zboczem, którym prowadziła, w niektórych momentach musieliśmy bardzo uważać, by nie spaść z jednej z 20-metrowych przepaści, które zaczęły pojawiać się znikąd.

Wspomniana ścieżka

Jedno z najbardziej niebezpiecznych skalnych urwisk, ledwo widoczne zza krzaków 



Ostatecznie do krańca wzniesienia, postanowiłem pójść sam, co dla reszty ekipy oznaczało wydłużenie postoju. Gdy znalazłem się już na miejscu, ponownie pojawiły się cudowne widoki, które okazały się być jeszcze piękniejsze niż te pierwsze.

Panorama nr 2



By nie schodzić z powrotem na dół, zarządziłem przejście górą  na wschód. Po kilkuset metrach naszą uwagę przykuły skałki, które stanowiły bramę do niewielkiego skalnego wąwozu.



Chcąc dostać się jego na dno, musieliśmy zejść skalnymi schodami, które tworzyły progi skalne i pokonać osuwisko pełne kamieni.


Z Rakowem podjęliśmy nawet próbę wspinaczki skalnej, którą szybko zakończyliśmy na zdobyciu jednej ze skałek.



Dalej już niestety skałki nam nie towarzyszyły. Nie brakowało za to wszystkiego co rośnie i jednocześnie kuje, a więc zarośli dzikiej róży, głogu czy naszej ulubionej tarniny. Trzeba do tego jeszcze dodać bardzo strome zbocza, po których schodziliśmy, a częściej zjeżdżaliśmy chwytając się wszystkiego co mieliśmy pod ręką.

Obok takich jabłek nie można było przejść po prostu obojętnie
Nie wszędzie dało się schodzić, czasami jedyną możliwością na dostanie się na dół był zjazd
Trochę potrwało, byśmy w komplecie, obolali wyszli na upragnioną drogę.


Nasz nowy znajomy
Końcowym punktem trasy były wspomniane wcześniej ruiny zamku, który jest tak tajemniczy, że jedyne co wiadomo na jego temat to, że powstał w XIV wieku.





Spod zachowanych murów doskonale widać całą miejscowość wraz z co chwila wyłaniającymi się zza domów białymi skałkami.

Panorama Podgrodzia


Ostatnie kilometry szliśmy lokalną drogą i ostatecznie wróciliśmy do Ćmielowa.


Wnętrze przydrożnej kapliczki

Do pociągu zostało nam jednak jeszcze trochę czasu, wystarczająco dużo bym mógł zobaczyć fabrykę porcelany.



Nie miałem w planach zwiedzania muzeum. Chcąc zdobyć kolejną do kolekcji pieczątkę turystyczną udałem się do firmowego sklepiku. Przede mną w kolejce było jednak jeszcze sporo osób. Wykorzystałem to na zobaczenie sprzedawanych tutaj wyrobów. Widząc cenę pierwszej z figurek na początku nie dowierzałem, jednak gdy każda kolejna okazywała się być jeszcze droższa, zacząłem uważać i z niezwykłą ostrożnością, by przypadkiem czegoś nie potłuc, poruszać się po obiekcie. Niektóre figurki, biorąc pod uwagę cenny materiał, z którego zostały wykonane, mnóstwo włożonej pracy artysty, jak i ręczne malowanie były naprawdę warte swojej ceny. Niektóre jednak mówiąc delikatnie były dosyć abstrakcyjne. Kwestia gustu pozostaje jednak sprawą jak najbardziej otwartą.

Mój ulubiony wzór, czyli maskonury
Hipopotamy niczego sobie.


Pingwiny też dawały radę, ale potem ...

Najdroższe eksponaty, jedna z tych Pań w czarnej sukni kosztuje ... 14 000 zł !!
Dosyć "oryginalne" morsy



Okolice stacji obfitowały w żółte słoneczniki