30.06.2020
Skład: Makumba, Locht, Raku i Ja
Trasa: Sarnia Zwola - Nowy Skoszyn - G. Skoszyńska - Rez. Szczytniak - G. Szczytniak, ok. 7 km
Odkąd pamiętam brakowało mi swojego pokoju. Może i stąd wzięła się u mnie ta potrzeba wędrówki i ciągłego poszukiwania własnej przestrzeni. Odnajdywałem ją przepadając na długie godziny w lesie. Powietrze miało tam zapach swobody. Naraz przestał ograniczać mnie metraż, nie krępował już brak prywatności, miałem dla siebie tyle przestrzeni, ile tylko zapragnąłem. Łóżko z mchu wielkie jak piłkarskie boisko - proszę bardzo! Szerokokątna plazma, a w niej Animmal Planet w rozdzielczości Ultra HD tylko na wyłączność? Jeszcze jak! Lepszego pokoju wymarzyć sobie nie mogłem, prawda?
Od przeszło półtorej godziny przypominaliśmy żółwie. Równie wolno co one targaliśmy na plecach nasze tymczasowe domki. Z plecaków smętnie zwisały przytroczone śpiwory, bądź koce, a zmęczenie pobierało haracz od ledwo żywych nóg, które co rusz wpadały pod chybotliwe głazy. I jak my niby chcieliśmy rozbić biwak pośród tych ton gołoborzy?
Trudy wejścia na szczyt |
Czasem pierwszy plan kadru bywa nieplanowany |
Z pomocą przyszły patyczki: po parze długich i parze nieco krótszych. Bartek ułożył wszystkie cztery w taki sposób, by ich górne krańce zrównały się ze sobą, podczas gdy dolne zamknął w dłoni. Wynik losowania miał przesądzić o tym, z kim przyjdzie nam współdzielić namiot dzisiejszej nocy. Pierwszy ciągnął Makumba. Gwałtownym ruchem wyrwał z uścisku krótki patyk, omal nie łamiąc przy okazji pozostałych. Następnie nadeszła kolej na mnie. Bez większego namysłu wziąłem pierwszy patyk z brzegu. Trafił się długi. Z garści Bartka wystawały już tylko dwa patyczki. Decydujący ruch należał do Lochta. Precyzyjnie, dwoma palcami jak w szczypce pochwycił skrajny patyk, po czym zaczął go niespiesznie wysuwać. W ekscytacji śledziliśmy wzrokiem jak stopniowo wynurzał się z zaciśniętych palców, aż po chwili wyłonił się strzępiasty kraniec. Locht natychmiast przyrównał go z patykiem Makumby. Okazały się identyczne. A więc stało się. Lochtowi przypadł Makumba, a Rakowowi - ja. Noc miała pokazać, że w tym losowaniu byli wyłącznie przegrani.
W tak przydzielonych składach zabraliśmy się za rozbijanie obozowiska. Powietrze wydaje się wprost gęste od wszelkiego robactwa. Zmasowanego ataku dopuściły się meszki. Odnoszę wrażenie, że matka natura wydała je na świat tylko w jednym celu. By uczyć wędrowców cierpliwości. Bo kiedy zmagasz się z raz po raz wystrzelającym w twarz drutem od namiotu, a natarczywy owad próbuje wejść ci do ucha niezrażony wcześniejszymi dziewięcioma niepowodzeniami, cierpliwość się przydaje jak cholera.
Kilka minut później srebrne ostrze maczety pobłyskuje centymetry od mojego policzka. Przerażenie zamyka mi oczy. Otwieram je po chwili. Pierwszy obrazek jaki widzę to szereg białych jak zębów Makumby. Jest przeszczęśliwy, bo zabił płazem siedzącą na mnie muchę. O swoim wyczynie przypomina przy każdej możliwej okazji. Wysuwamy namioty z pokrowców. Zabiłem muchę płazem! Saperką walczymy z głazem wielkości kuli do kręgli. Zrządzeniem losu jakoś go przeoczyłem, ba zdążyłem już nawet rozłożyć na nim namiot w połowie. Zostawcie to! Zabiłem muchę płazem, to i z tym sobie poradzę. Odpędzamy się od upierdliwych komarów, chord meszek i wszystkiego innego, co występuje pod wspólną nazwą latającego gówna. Pomóc wam? Mam maczetę, której płazem zabiłem... Meszki uczą cierpliwości. Niewątpliwie, ale ja zaraz oszaleję.
Pół godziny później tropiki były już napięte, śledzie zakotwiczone głęboko, a dziesięciokilogramowy głaz wydobyty z ziemi. Słowem obozowisko zaczęło coraz bardziej przypominać przytulne lokum do spania. Tyle co uporaliśmy się z porządkami, a pnie drzew pokryły się w pomarańczowych smugach. Patrzę na zegarek. Do zachodu już naprawdę blisko. Widno będzie jeszcze przez nie mniej, nie więcej a 43 minuty. Biegniemy na buki. Jak najprędzej.
Nasze obozowisko |
Prawie dwustuletnie drzewa przyjmują nas z otwartymi ramionami, tzn. gałęziami. Przez najbliższy kwadrans posłużą nam za czatownię. Lepszego widoku jak z nich na okolicę nie mogliśmy sobie zamarzyć. Mi trafił się sękaty konar, na którym siedzę okrakiem. Nad lokami zwisa mi noga Bartka, albo Lochta, albo Makumby. Pewności nie mam. Pewny natomiast jestem jednego i to bez wnikliwego rozpoznania: noga śmierdzi. Bardzo. Udaję, że but tuż nad moją głową jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, że nie istnieje. Oczy zatapiam w zachodzące słońce. Aparat czujnie śledzi jego wędrówkę.
Foto: Raku |
Jeden z najpiękniejszych widoków jaki miałem oglądać |
W oparach potu pomieszanego z gnijącą skarpetą pastelowa plama Słońca opuszcza się po nitkach promieni. Niknie w oczach, aż całkiem chowa się za horyzontem gór. Niebo krwawi. Słońce gaśnie w czerwieni, by zamienić się miejscami z księżycem. Dzisiaj nów, więc za wiele nie zobaczymy. Z resztą już półmrok wkracza do lasu. Pora się zawijać. Nos pooddychałby wreszcie nieskażonym powietrzem.
20:40 Foto: Raku |
20:55 |
- Jak to nikt nie zaznaczył na mapie obozowiska?! Chcecie mi powiedzieć, że mamy tylko te dwie czołówki?
- Właściwie to jedną, bo tamta już zdechła.
- Mmm. Super sprawa.
Podsumujmy. Zostaliśmy się z jedną czołówką w ciemnym, i co warto zaznaczyć również nieznanym nam lesie. Przyszliśmy tu idąc na przełaj. Dlatego też do namiotów, gdzie zostało całe jedzenie z ekwipunkiem nie wiodła żadna ścieżka. Telefon zda się na nic przy braku zasięgu. Póki cokolwiek jeszcze widać staramy się odnaleźć charakterystyczne punkty, jakie wcześniej mijaliśmy. I tu prosta sprawa, bo takich punktów brak, można więc iść dalej. A dalej drzewa jakby gęstnieją, ciemniej. Ale stanowczo idziemy, trzymając się obranego kierunku. Błądzimy jeszcze dwadzieścia minut, kiedy z krzaków wpadamy na nasze namioty.
Po godzinie zrobiło się jakby romantycznie, wszak zapłonął płomień świecy. Nieprzypadkowo. Otóż właśnie nad owym płomieniem opiekaliśmy kiełbaski pocięte dokładnie tą samą maczetą, która przedtem uśmierciła zapewne niejedną muchę. Wyżej niż sięgały wierzchołki najwyższych jodeł migotały gwiazdy. Rozgwieżdżone niebo budziło na myśl wielkie, rozpięte nad lasem granatowe sukno, które obszyto cekinami. Rozmarzyliśmy się chwilą.
Sztuka improwizacji |
Nie od dziś noc zniekształca znane kształty, zaciera kontury, uwielbia też wyolbrzymiać najpospolitsze dźwięki. Dlatego też profilaktyczny obchód Makumby wokół obozowiska w roli nocnego stróża nie wydał nam się niczym przesadnym. Dwie rundki później weszliśmy do swoich namiotów.
Zgasły światła. Próbowałem jeszcze wyszukać najdogodniejszą pozycję do zaśnięcia. Długie wiercenie skończyło się tym, że moja głowa brutalnie zsunęła się z karimaty i odnalazłszy zagłębienie powstałe po wyjęciu dziesięciokilogramowego kamsztora, wzięła je za poduszkę. Zmęczenie stopniowo odcinało świadomość, toteż zbytnio nie protestowałem. Dałem się odpłynąć w senne odmęty.
I wtedy uruchamia się strzelający paluch Makumby. Wtóruje mu chrapiący Locht. Brzmi jak świnia, której cudem udało się wymknąć z rąk rzeźnika. Następna godzina upływa mi więc pod znakiem osobliwej kołysanki. Aż wreszcie i to mi obojętnieje i pokonany wyczerpaniem zasypiam.
Nocne poszukiwania nieproszonych gości, czyli obchód przed zaśnięciem |
2:30 na zegarku. Huuu hu łu hu hu huuu! Na miłość boską co to za nieludzkie zawodzenie! Wyrwany ze snu odruchowo odpalam czołówkę. Są pierwsi poszkodowani. Bartek zostaje natychmiastowo oślepiony. Z na wpół zmrużonymi oczyma mamrocze, żebym zgasił to cholerstwo. Ja tymczasem łapię za dyktafon, by nagrać odgłosy z lasu. Uciszam Bartka co chwilę. Słuchaj, mówię mu, nasłuchuj.
Nie mija pięć minut gdy dźwięki odzywają się ponownie. Przekomarzają się nawzajem. W odgłosie rozpoznaję pohukiwanie pary puszczyków, którym zebrało się na amory, akurat na gałęzi tuż nad naszymi głowami. Lesie co ja Ci zrobiłem, że nie dajesz mi zasnąć w spokoju?
Trasa: Szczytniak - G. Chocimowska - Przełęcz Karczmarka - G. Witosławska - Witosławice -
Wronów - Sarnia Zwola, ok. 13 km
Słońce już dawno wstało, nie to co ja. Oczy sklejone śpiochami jeszcze walczą by wynegocjować choćby krótką drzemkę. Zdaje się to na nic, gdy język spotyka zęby i na podniebieniu wyczuwa posmak wczorajszej kiełbasy. Natychmiast głodnieję. Obolały, z igłami poodciskanymi na plecach wynurzam się z namiotu. Całkiem rześko. Budzę pozostałych. Przekąszamy śniadanie w biegu, składamy obozowisko, po czym zawijamy się w około czterogodzinny marsz po busa.
Foto: Raku |
Widok w stronę Wszachowa |
Pierwszy przystanek przy źródle. Spragnieni niczym antylopy rzucamy się do wodopoju. Lodowata woda przelewa się przez wysuszone gardła. Robimy pożytek z pozostawionych kubków, które czerpią życiodajny płyn raz, za razem. Gdyby faktycznie woda ze źródełka jak twierdzą lokalsi posiadała święte właściwości, to sądząc po ilości jaką wyżłopał Locht z Makumbą - kanonizacja tej dwójki byłaby gwarantowana.
Locht przy źródełku Foto: Raku |
Przypisywanie świętych mocy temu miejscu nie jest taka bezpodstawna. Nieopodal żródełka sterczał urokliwy, drewniany kościół. Górka na stoku której go zbudowano nazywana jest Witosławską. W czasach przedchrześcijańskich w tym miejscu znajdował się tzw. Święty Gaj. Czczono tu pogańskiego Boga Wita, od którego prawdopodobnie góra wzięła nazwę. Jak widać chrześcijańska świątynia nie gryzie się zbytnio z pogańską przeszłością góry.
Foto: Raku |
Uzupełniwszy butelki po korek powędrowaliśmy dalej. Ostatecznie po ponad godzinie, wszedłem na odpowiednią ścieżkę, która zaprowadziła mnie do miejsca, z którego doskonale widać było Święty Krzyż. Moja długa nieobecność zaniepokoiła wszystkich do tego stopnia, że rozpoczęto poszukiwania mojej osoby. Na szczęście schodząc ze szczytu spotkałem Makumbę, z którym wróciłem do pozostałych. Chcąc zdążyć na busa jadącego do Kielc, szybkim krokiem udaliśmy się w kierunku Witosławic.
Widoki z wciąż zarastającego szczytu |
Teren się zmienił. Niepostrzeżenie wyszliśmy z cienia drzew. Spiekota naprzykrzała się z każdym kilometrem bardziej, więc czapki powróciły do łask. Czasem, gdy wdzierał się delikatny wietrzyk, albo słońce zachodziło za obłoki, szło się nabrać, że taki stan utrzyma się do końca. Lecz mgnienie oka później wszystko wracało do poprzedniego stanu. Wbrew tym wszelkim przeciwnością szliśmy w obranym kierunku nie zważając jak długo przyjdzie nam jeszcze zmagać się ze skwarem. Doskonale rozumieliśmy, że z powrotem do domu wiąże się również powrót wygód, których rozłąka od cywilizacji nauczyła doceniać. Że jeszcze dziś przyjdzie się nam cieszyć się prysznicem, wodą cieknącą z kranu, a i widok porcelanowego sedesu wywoła mistyczne uczucie jakie towarzyszy spotkaniu dawno nie widzianego przyjaciela.
![]() |
Ciekawy, samotny budynek. Ciekawe jaką mógł pełnić funkcję? Foto: Raku |