Obserwatorzy

Popularne posty

sobota, 6 marca 2021

BESKID SĄDECKI 2021: DZIEŃ PIERWSZY

 5.01.2021

Trasa: Krynica, Czarny Potok - Diabelski Kamień - Krynica, Czarny Potok, ok. 10 km

Właśnie siedziałem przy stercie książek i porozrzucanych na stole papierów, ucząc się do zbliżającego się wielkimi krokami egzaminu zawodowego. Pełen zamyślenia i konsternacji. W jednej chwili na drewnianym blacie wyczułem wibracje mojego smarfona. Zdziwiony tym faktem, porzuciłem dotychczasowe zajęcie i odebrałem telefon. Po drugiej stronie szczelnie przyłożonego do ucha głośnika, wybrzmiał wówczas charakterystycznej barwy głos Makumby. Pomijając nieistotne szczegóły rozmowy, dotyczyła ona pewnej propozycji, która (jeśli doszłaby do skutku) odmieniłaby dotychczasowe plany każdego z nas na tegoroczne ferie. Te zakładały 2 tygodnie głównie spędzone w mieszkaniu, bądź jego najbliższym sąsiedztwie, czyli to, na co byliśmy skazani przez wprowadzone obostrzenia. Możliwość wyrwania się wówczas gdzieś poza strefę domowej klatki, była czymś niewyobrażalnym. Zapewne jak się domyślacie, nie pisałbym o tym, gdyby się to nie udało, ale to w jakiej atmosferze spontaniczności i zamieszania dopięliśmy wszystko na ostatni guzik, wiemy tylko my.

Na dworcu w Krakowie czekała nas przesiadka na autokar jadący do Krynicy. Tej górskiej rzecz jasna. Przez z lekka przybrudzone szyby, oglądaliśmy z zapartym tchem mijane zabudowania okolicznych wiosek i leniwie rysujące się sylwetki wpierw pagórków, a następnie najprawdziwszych górskich szczytów. Ciekawie zaczęło się robić tuż po tym, jak wyjechaliśmy z Brzeska. W Czchowie powitała nas mgła, jednak właściwszym określeniem byłoby zalała. Dodając dodatkowego uroku tutejszemu jezioru, którego tafla wody gwałtownie falowała, wzburzona silnymi powiewami wiatru. Serpentyna krajowej 75-tki, wiła się jeszcze przez długie kilometry, powodując niestrawności u tych, którzy dopiero skończyli coś przekąszać. Prawdziwe apogeum nastało w Juście, gdzie musieliśmy pokonać słynny zawijas z równie słynną panoramą, tym razem na Jezioro Rożnowskie. Wkrótce dojechaliśmy do Nowego Sącza. Tam czekał nas krótki postój z widokiem na resztki pierwszego śniegu. Im bliżej Krynicy dojeżdżaliśmy, tym warstwa białego puchu wzrastała. Od Łabowej zaczęło się robić naprawdę biało. Zachwyceni magiczną, zimową aurą okolicy, z utęsknieniem czekaliśmy, aż dotrzemy na miejsce. Kiedy to nastąpiło, czekała nas jeszcze tułaczka z ciężkimi bagażami, do miejsca, które przez 5 najbliższych dni miało pełnić funkcję naszego domu. Nim zdążyliśmy złapać oddech, czekały nas jeszcze zakupy, które lekko się przedłużyły. Tym samym na szlak wyszliśmy dopiero kilkanaście minut przed 15; wyposażeni w czołówki, dobrze wiedząc, że przed zmrokiem nie wrócimy. Prowadzeni znakami szlaku czerwonego, niebawem znaleźliśmy się przy granicy z lasem, do którego wejście było jednoznaczne z rozpoczęciem wspinaczki. Królowało na nim śliskie błoto. Na szczęście sytuacja poprawiła się, gdy wyszliśmy na polankę, całą pokrytą śniegiem.

Foto: Raku

Wkraczając do tej zupełnie obcej na nasze styczniowe standardy krainy, rozglądaliśmy się wokół, chcąc nacieszyć oczy białym krajobrazem. A co do widoczności. Była fatalna.

Foto: Raku

Do tego sypało prosto w twarz (nie, żebyśmy jakoś specjalnie narzekali, ale nasze aparaty, nie zaprawione jeszcze w zimowych bojach już tak, czego efektem była tak mała ilość zdjęć tego dnia). Humor ekipy również nie ustawał na sile. Uginające się od nawału śnieżnej okiści świerki, kłaniały nam się przez najbliższe kilometry, tworząc bajkową drogę, którą można by było chodzić w nieskończoność.


Foto: Raku

Foto: Raku

Z czasem, tzn. w miarę zbliżania się do szczytu, grubość białego kożucha, rosła na sile. Wkrótce wraz z pozostałymi, znalazłem się na stoku Jaworzyny. Dziwnie było nim iść. Wokoło pusto, mimo, iż sezon trwał w najlepsze. Zapadając się co chwila w zaspy, przyglądałem się z zaciekawieniem jaskrawo pomarańczowemu punktowi, co chwila mrugającemu w oddali. 

W złapaniu ostrości przeszkodził płatek śniegu, który z wielką siłą wpadł centralnie w aparat

Jednak, by się przekonać, że to armatka naśnieżająca trasę dla narciarzy, musiałem podejść do niej na odległość standardowej długości przejścia dla pieszych. Oj słabo było widać. Prócz szumu wiatru, zaczęły stopniowo dochodzić dźwięki, przypominające pracę jakiejś maszyny. Wkrótce okazało się, że ów tajemniczy dźwięk to po prostu wagoniki kolejki gondolowej. By nie przejść bezpośrednio pod nimi (nie wiem, co wówczas miałem w głowie, ale trudy podróży dały swoje), postanowiłem zejść ze szlaku i dalej iść brzegiem lasu. Nie było ani przez chwilę przyjemnie. Nasza droga prowadziła stromym, oczywiście mocno ośnieżonym zboczem jednego z wąwozów. Co chwila któreś z nas się zsuwało i by dołączyć do pozostałych, na nowo musiało się wspinać pod górę. Podążając takim zygzakiem, znaleźliśmy się dokładnie pod samą kolejką. To oczywiste, że nie dało się jej ominąć, jednak ja uparcie do samego końca twierdziłem, że jest jakiś sposób. Gondolowe wagoniki znajdowały się przerażająco nisko ponad naszymi głowami, więc zostało nam czekać na moment, w którym, żaden z nich nie będzie jechał. Udało się i dalej za namową pozostałych, zrezygnowałem z niepotrzebnego brnięcia zasypanym zboczem, wchodząc ponownie na szlak. Do celu wycieczki zostało nam jakieś 20 minut. Po tym czasie dotarliśmy pod Diabelski Kamień. Korzystając z tego, że jeszcze zupełnie się nie ściemniło, zabraliśmy się z Bartkiem za robienie zdjęć. Trudne było to zadanie, a bez statywu zapewne niemożliwe. Nawet niewielki ruch ręki wystarczył, by całość wyszła rozmazana. Robiąc kolejne fotografie, niczym snajper wstrzymywaliśmy oddech.

5-metrowy (podobno magiczny) ostaniec skalny

Skałce na pewno nie można zarzucić brak oryginalnego kształtu, który zawdzięcza zróżnicowaną grubością ławic i odpornością budujących ją piaskowców. Ten przypomina coś z pogranicza skalnego grzyba, a głowy jakiegoś ptaszora. Twór geologiczny przemodelowały dodatkowo procesy wietrzenia (trwające do dziś), które wyodrębniły trzy części i charakterystyczne przewężenie.

Po łyku gorącej herbaty, czas było wracać. Dookoła zapanował mrok. Włączyliśmy więc nasze czołówki, by widzieć cokolwiek i ruszyliśmy w dół szlakiem zielonym. Nie obyło się bez komplikacji. Od problemów ze znalezieniem znaków w ciemności, przez zjeżdżanie po ubitym śniegu, nie mogąc zatrzymać się na odcinku kilkudziesięciu metrów stoku, na nocnym pokonywaniu rzeczki kończąc. Fajnie było. Tak przygodowo i baaardzo błotniście. Idealna rozgrzewka przed kolejnym dniem wyjazdu, który mógł okazać się dla mnie już ostatnim...

2 komentarze:

  1. No piękna relacja. A zakończenie tak trzyma w napięciu, że z zapartym tchem będę czekać na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czuję się zobowiązany przy kolejnym wpisie dawkować napięcie stopniowo.

      Usuń