Obserwatorzy

Popularne posty

wtorek, 3 listopada 2020

PIENINY 2020: DZIEŃ TRZECI

23.07.2020

Trasa: Krościenko nad Dunajcem - Sokolica - Czertezik - Trzy Korony - Wąwóz Szopczański - Krościenko nad Dunajcem, ok. 19 km

1:30 - wszyscy normalni ludzie dawno już zasnęli. Na ulicach króluje pusta przestrzeń oświetlana nieśmiałym światłem przydrożnych latarni. W dwóch niewielkich pokojach słychać jednak ciche głosy, zwiastujące rychłe nadejście wyprawy.


Aż dziw, że zaledwie trzy godziny wystarczyły nam do zregenerowania sił po poprzednim dniu. W atmosferze szeptów i gestykulacji, na paluszkach, by czasem przedwcześnie nikogo nie wybudzić, wydostaliśmy się z kwatery i ruszyliśmy do miejsca, gdzie miała czekać na nas umówiona taksówka. Cała podróż trwała zaledwie chwilę, lecz widząc jaki kawał musielibyśmy pokonać na piechotę, doceniliśmy komfort czterech kółek. Niezwykle uprzejmy kierowca, zawiózł nas pod samą bramę parku narodowego. Zgodnie z regulaminem na szlak można było wejść na godzinę przed wschodem Słońca. Mieliśmy więc do wyboru czekać prawie dwie godziny, albo wyruszyć powoli. Wybraliśmy drugą opcję i dalej maszerowaliśmy przy blasku Księżyca.


Wędrówka nocą niosła ze sobą wiele przyjemności w postaci oglądania rozgwieżdżonego nieba, jak i również gwarantowała dużą dawkę niespodzianek. Ledwo widząc co ma się pod nogami, nietrudno było wyrżnąć orła, czy zejść ze szlaku. Jakiś kwadrans później, w oddali usłyszeliśmy silnik. W mgnieniu oka temu narastającemu dźwiękowi, zaczął towarzyszyć oślepiający blask reflektorów. Przerażeni, że może to być ochrona parku, co sił pobiegliśmy przed siebie i z wyłączonymi latarkami, rzuciliśmy się w krzaki. Jedni trafili na parzące stadko pokrzyw, inni mieli więcej szczęścia i wskoczyli w ogromne liście szczawiu alpejskiego. Czołgając się, staraliśmy się za wszelką cenę, jak najszybciej oddalić się od drogi. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w bezpiecznych pozycjach, zaczęliśmy nasłuchiwać. Silnik umilkł na moment. Zaraz potem tajemniczy pojazd zniknął z zasięgu naszego słuchu. Locht chcąc poinformować wszystkich, że możemy już spokojnie wydostać się z kryjówek, zaczął gwizdać. Mój wówczas nie do końca wybudzony mózg, odebrał to jako odgłosy wydawane przez jakąś obcą osobę, idącą w moim kierunku. Więc nie dość, że nie wyszedłem z ukrycia, to wlazłem jeszcze głębiej, zapadając się powoli w grząskie błoto. Podziałało dopiero ciche zawołanie Kuby. Nie widząc kompletnie nic, wypełzłem i dołączyłem do pozostałych. Wspólnie zdecydowaliśmy, że, aby nie rzucać się w oczy, jedynie co druga osoba będzie wyposażona we włączoną czołówkę. Starałem się na krok nie odstępować posiadaczy latarek. Jednak za każdym razem, gdy za bardzo oddalali się ode mnie, musiałem polegać na zapamiętanym obrazku drogi, jaki zdążyłem pośpiesznie zobaczyć. Każdy korzeń, zwyczajny schodek - w dzień drobnostka; w nocy stanowił niemałą przeszkodę. W miarę zbliżania się do szczytu, zaczęliśmy słyszeć nasilające się głosy jakiejś większej grupki. Po znalezieniu się już na niebieskim szlaku, usiedliśmy wygodnie na ławce i czekaliśmy. Odliczaliśmy z niepokojem, aż zostanie godzina do wschodu, a my będziemy mogli już legalnie iść dalej. Niebawem minął nas tłum głośnej i roześmianej młodzieży. Wiedząc już, że nie tylko my wpadliśmy na szalony pomysł nocnej wędrówki, zaczęliśmy się (zwłaszcza ja) coraz mniej przejmować wcześniejszymi przepisami. Idąc w ślady spotkanej grupy, rozpoczęliśmy ostatni etap wspinaczki, której zwieńczeniem była nocna panorama z Sokolicy. Całą okolicę spowiło białe morze mgieł, z którego co jakiś czas niczym niewielkie wysepki, wyłaniały się górskie szczyty.

Ekipa na szczycie

Z drugiego końca platformy widokowej mogliśmy podziwiać obrazek rozświetlonej tysiącami złotych świateł Szczawnicy.


By zdążyć  uchwycić tę ulotną chwilę na zdjęciu, w pośpiechu naszykowaliśmy z Bartkiem sprzęt fotograficzny. W celu osiągnięcia najlepszego efektu, aparat na statywie niejeden raz lądował poza bezpieczną barierkę. Jak dobrze, że nie miał lęku wysokości. Z minuty na minutę zaczęło się robić coraz widniej, a mgła stopniowo zaczęła ustępować.

Foto: Raku

Foto: Raku

Foto: Raku

Mgła powoli odsłaniała znajdujący się 310 metrów niżej Dunajec
Foto: Raku

Przemarznięci do szpiku kości, trzęśliśmy się z zimna. Sytuacji nie poprawiał wiejący zewsząd i przeszywający na wskroś wiatr. Na szczycie powoli zaczęło pojawiać się coraz więcej turystów. Nam na szczęście udało się w porę zająć najlepsze miejsca. Poprzyciskani do siebie, niczym parówki w opakowaniu, oczekiwaliśmy jak najszybszego końca spektaklu.

Foto: Locht

Słońce jednak nie chciało tak po prostu nam się pokazać. Najpierw odcienie różu spowiły obłoki.

Foto: Raku

Leniwa pomarańczowa plamka powoli zaczęła wychylać się za horyzont, aż w końcu cudownej barwy promienie oświetliły tatrzańskie szczyty.

Foto: Raku

Dla takich widoków warto było zarwać noc.
Foto: Raku

Foto: Locht

Ekscytacja połączona z granicą wytrzymałości na chłód sięgnęły zenitu.


Licząca ponad 500 lat, najbardziej znana sosna w Polsce, która niestety ucierpiała podczas akcji ratunkowej w 2018.
Foto: Raku


By choć trochę się rozgrzać postanowiliśmy iść dalej.


Reliktowe sosny

Nie ukrywam. Miałem ochotę zostać na górze dłużej, ale czekało nas jeszcze tyle atrakcji, na które chcieliśmy zdążyć przed pojawieniem się tłumów. Nie było zatem wyjścia i czas było kontynuować wędrówkę.

Foto: Locht

Pionowa ściana Sokolicy

Przejście Sokolą Percią było dla nas prawdziwą przyjemnością, pomijając częste zadyszki niektórych  i bóle w kolanach :)



Czego na niej nie ma? Ciągła wspinaczka pod górę, drewniane drabinki, poręcze, czy skalne okno z widokiem na przepływający dnem doliny Dunajec. Można by tak było jeszcze długo wymieniać.

W skalnym oknie Czerteziku



Foto: Locht

I znowu dzięki wczesnej porze niepożądane towarzystwo na szlaku mieliśmy niemal zerowe. Wniosek: im wcześniej jesteśmy na szlaku, tym większą będziemy mieli przyjemność z jego przejścia.

Foto: Raku


Grań na Czerteżu

Zgodnie z niebieskimi znakami wędrowaliśmy początkowo przez piękne buczyny, głęboko wcięte wąwozy, na koniec wspinając się wśród skalnych ścian.





Niestety z powodu prac konserwatorskich, Zamek Pieniński, mogliśmy zobaczyć jedynie z zewnątrz.

Foto: Raku

Ruiny

Mimo to i tak jestem pełen podziwu dla architektonicznego kunsztu twórców tej budowli, za jej idealną lokalizację i wkomponowanie murów obronnych w wapienną skałę.


Jedna z wapiennych wychodni na szlaku

Tuż przed Polaną Kosarzyska nastąpił chwilowy spadek formy i przypomnienie sobie o tym, że najwyższy czas na krótką drzemkę. Wystarczył kwadrans, by nadrobić senne zaległości. Nikomu nie przeszkadzała wówczas twarda poduszka w postaci drewnianej deski. Liczyło się tylko zjeść i spać. Kryzys jednak został zażegnany stosunkowo szybko i po drewnianych stopniach, powoli pięliśmy się do góry. Do jednej z najsłynniejszych pienińskich atrakcji dzieliły nas już ostatnie metry. Widząc budkę kasy, pojawiło się u mnie dziwne przeświadczenie, że teraz będzie tylko w dół. Nie wiem, czy chciałem wtedy wewnętrznie oszukać samego siebie, czy może innych, wierzących w każde moje słowo, ale podziałało. Zrobiło się jakby lżej, wiedząc, że najgorsze ma się za sobą. Leśną ścieżkę szybko zamieniliśmy na wspinaczkę metalowymi pomostami, którymi dotarliśmy do najwspanialszej pienińskiej panoramy.


Czerwony Klasztor w drzewnej luce


Naprawdę rzadko się zdarza, że z jednego miejsca widać tak wiele i na tak dużą odległość. Trzy Korony, bo o nich jest oczywiście mowa, od lat zachwycają każdego, kto choć raz zdobył ich szczyt. Nie stanowiliśmy żadnego wyjątku od reguły. Nasze oczy "latały" z lewej do prawej, chcąc nacieszyć się widokami, których nie zobaczymy przynajmniej przez najbliższy rok.

Jeśli chodzi o widoczność, to Tatry pokazały nam się w całej okazałości

Foto: Raku

Po lewej Kopa Siana



Znad przepaści w dół wąwozu

Foto: Raku

Musiał wystarczyć nam głęboki oddech górskiego powietrza i niezliczona ilość zdjęć, w tym jedno zrobione przez pełnego zaangażowania Pana fotografa, który wspinając się na poręcze, chciał uchwycić naszą grupkę w kadrze idealnym. Udało się. Dziękujemy!

Foto: Fotograf balansujący na poręczy 

Foto: Locht

I potem rzeczywiście było w dół. Mogliśmy oczywiście pójść dalej szlakiem niebieskim i czym prędzej wrócić do Krościenka. Za bardzo jednak zależało mi na tym, by wykorzystać w stu procentach potencjał turystyczny okolicy i pokazać ekipie jeszcze jeden wspaniały zakątek Pienin. Był nim Wąwóz Szopczański.

Podskalna Góra. Niegdyś nosiła ona nazwę Cieplicy, za sprawą zalegającego na niej śniegu, który topniał zawsze wcześniej niż na pozostałych wierzchołkach

Słynny widok .

Wędrując wśród białych ścian wąwozu, co chwila zadzieraliśmy głowę do góry, by jeszcze raz spojrzeć na odwiedzony kilkadziesiąt minut temu szczyt.


Od prawej Nad Ogródki, Pańska Skała, Niżna Okrąglica i Okrąglica z tarasem widokowym

Nieziemska uroda tego miejsca jednak nie starczyła, by móc nacieszyć się jego urokiem, który doszczętnie rujnowały co chwila mijane po drodze tłumy turystów.

W skalnej gardzieli

My jednak nie na nich skupiliśmy swoją uwagę, a na geologicznych ciekawostkach wąwozu. Wapienne skały kryją sporo sekretów i zaledwie niewielki odsetek z nich byliśmy w stanie odkryć, wędrując po szlaku.




Borówczana Skała z niewielkim wodospadem, zasilanym przez bijące na skale źródło

Gdy dotarliśmy do drewnianych stopni w pełni uświadomiliśmy sobie, że wybierając wariant trasy z przejściem przez wąwóz, będziemy musieli po raz drugi, tego samego dnia zaliczyć podejście na Trzy Korony. A przynajmniej częściowo. Trzeba przyznać, że nie brzmi to zachęcająco, zwłaszcza dla piątki śpiących piechurów.


Po mozolnych trudach wspinaczki, znaleźliśmy się na Przełęczy Szopka, skąd powędrowaliśmy już prosto na busa do Krościenka.

Jarzmianka większa



Pożegnalny rzut oka na Krościenko

W Szczawnicy byliśmy na kilka minut przed dwunastą. Po przybyciu na kwaterę, zamknęliśmy drzwi od swoich pokoi i... zasnęliśmy. Drzemka trwała w najlepsze do późnego popołudnia. I zapewne wydłużyłaby się jeszcze bardziej, gdyby nie fakt, iż Makumba już poprzedniego dnia wpadł na pomysł zrobienia grilla. Pomysł okazał się przedni, a on mógł dać popis swoich kulinarnych możliwości. Skwierczące na ruszcie plastry karkówki, czy pieczone ziemniaczki z oscypkiem, zniknęły w oka mgnieniu, zaraz po tym jak pojawiły się na stole. Pyszne jedzenie dodało ekipie sił na wieczorny spacer po Szczawnicy, a mnie na dopracowanie szczegółów kolejnego dnia wspólnego wypadu.

5 komentarzy:

  1. Fajna przygoda - zapamiętacie. Z tym parkiem to spokojnie - nie urządzają najazdów na turystów, nikogo nie ścigają. Przepisy są głównie ze względów bezpieczeństwa i by ograniczyć biwakowanie na tym terenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapamiętamy i to na długo. Już nie jeden raz w historii naszych przygód musieliśmy uciekać. Nie ważne przed kim lub przed czym. Każda z tych sytuacji nauczyła nas bycia ostrożnym, czasami wręcz chorobliwie. Zatem z pozoru zwyczajna sytuacja nie robiąca wrażenia na innych, w naszym odczuciu może być preludium do serii niepokojących zdarzeń :)

      Usuń
  2. Pomysł z dojazdem taksówką sprawdza się rewelacyjnie. Czasem warto zapłacić odrobinę więcej, a mieć bezcenne przeżycia.
    A te widoki... Powalające. Przeczytałam wpis i obejrzałam zdjęcia, teraz chyba jeszcze sobie zrobię "rundkę" po samych zdjęciach. W powiększeniu powinny być jeszcze lepsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wbrew wcześniejszym obawom koszt taksówki wyniósł każdego z nas coś koło 10 zł. Także tragedii nie ma. Co do zdjęć to w najbliższym czasie planuję zmiany kosmetyczne na blogu, więc postaram się także zwiększyć ich rozmiar do bardziej przystępnego dla czytelników.

      Usuń
    2. No to ciekawa jestem tych zmian. Ale zdjęcia nie są małe, tylko inaczej się czyta i ogląda, a inaczej potem robi się sam przegląd zdjęć. Zyskują na wyrazistości.

      Usuń