Obserwatorzy

Popularne posty

niedziela, 10 listopada 2019

Wycieczka nr 54: NA TROPIE TAJEMNICY NAWIEDZONEGO SZPITALA


21.09.2019

Skład: Locht, Bugli, Raku i Ja

Trasa: Starachowice PKP - ul. Zakładowa - Opuszczony Szpital - Szlakowisko - ul. Armii Krajowej - Kopalnia Majówka - Starachowice PKP, ok. 20 km

Ci, którzy odwiedzili to miejsce opowiadają historie o dziecięcym szlochu, zjawach widzianych za oknem, krokach i niewytłumaczalnej obecności... Ile w nich wszystkich prawdy? A co jest jedynie projekcją wyobraźni? Wspólnie z ekipą postanowiliśmy wyruszyć do Starachowic i zgłębić tajemnice skrywane przez mury tamtejszego starego szpitala, który wielu uważa za nawiedzony. 

Gdy dotarliśmy na miejsce wiatr ustał. Wślizgnęliśmy się przez rozchyloną bramę, ukradkiem ścięliśmy trawiasty placyk i dobiegliśmy pod zachodnie skrzydło budynku. Tam przeprowadziliśmy szybką akcję. Bugli stał na czatach. Locht odgiął dyktę, która zasłaniała pustkę po wybitym oknie. Kwadratowym otworem wsunąłem się z Bartkiem do piwnic, po czym daliśmy cynk reszcie, że pora na nich. Na koniec dykta wróciła na swoje miejsce, aby nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń wśród ochrony szpitala klinicznego, który działał zaledwie sto metrów dalej. 


Starachowicki szpital był życiowym marzeniem doktora Borkowskiego. Jeszcze przed wojną, podczas swoich podróży, doktor odwiedzał zagraniczne placówki medyczne i do Starachowic wrócił już z wizją szpitala idealnego inspirowanego szwedzkim modernizmem. Wykonanie projektu powierzono Ignacemu Kędzierskiemu, ówczesnemu, głównemu architektowi Lublina. Według niego centrum szpitalnego życia miała stanowić dwuskrzydłowa bryła łącząca dwa piętrowe pawilony. Krótszy wsparto na masywnych kolumnach, tworząc zadaszony podjazd do oddziału ratunkowego. Dłuższy robił za przejazd dla karetek. Tym, na co szczególną uwagę zwrócił architekt było światło. Fasada posiadała bowiem liczne przeszklenia, co w założeniu miało zapewnić jak najlepsze warunki w salach operacyjnych.


Prace budowlane ruszyły w 1939, lecz skutecznie przerwała je wojna. Budynek oddano do użytku dopiero ponad dekadę później, bo w 1950 roku. Tego samego roku otworzyły się pierwsze cztery oddziały: interna, pediatria, położnictwo i chirurgia. Niestety doktor Borkowski tego momentu nie doczekał. 

W piwnicach cuchnęło stęchlizną. Przydały się bandany. Porozumiewaliśmy się szeptem, bo cisza pozwalała wyostrzyć zmysły. Niewiele było widać. Półmrok rozlewał się wzdłuż ścian, wypełniając wąskie korytarze. Jedyne światło wpadało przez płaty folii, która odlepiała się od szyb i złuszczała obskurnie. Sięgnęliśmy do kieszeni, by wydobyć z nich czołówki i wtedy zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy sami. Usłyszeliśmy męski głos. Dochodził zza ściany, na zewnątrz budynku. Instynktownie zamarliśmy w bezruchu i nasłuchiwaliśmy. Warstwa betonu okazała się na tyle cienka, że przebijały się przytłumione pomruki rozmowy do czasu, gdy głos znienacka umilkł. Gestem dłoni Locht dał sygnał do zawijki. Zebraliśmy się natychmiast. Na paluszkach ruszyliśmy w kierunku klatki schodowej. Nikt nie chciał przypadkiem zdradzić naszej obecności rozkruszając pod butem potłuczonego szkła, którego pełno walało się po podłodze.



Schodami przedostaliśmy się na pierwsze piętro. Wśród labiryntu tutejszych korytarzy, ślepych zaułków i podobnych do siebie pomieszczeń nie trudno było pobłądzić, dlatego trzymaliśmy się razem. Ludzki umysł nie lubi tylu pustych przestrzeni. Ma skłonność do wypełniania luk znanymi kształtami, toteż nie dziwiło nas, że niektórzy eksploratorzy po całym dniu spędzonym w szpitalu, w wydłużonych cieniach dopatrywali się ludzkich postaci. 

W podnieceniu zapuszczaliśmy żurawia za każdy winkiel, z dokładnością przetrząsaliśmy sterty rupieci. Nie było pomieszczenia, w które byśmy nie zajrzeli. Poza jednym. Na odległym końcu korytarza w ścianę wciśnięte były zamknięte drzwi. One ciekawiły nas najbardziej.

W latach 50-tych starachowicki szpital uchodził za najlepiej wyposażony w regionie, co pozwoliło powiększyć go o nowe odziały: ortopedię, laryngologię, neurologię, okulistykę i oddział zakaźny. Niebawem zyskał zielone otoczenie za sprawą tzw. Brygady Młodzieży, która nasadziła wokół budynku drzewka podarowane przez nadleśnictwo. Przełomowym okazał się rok 1975, gdy stanowisko dyrektora naczelnego zespołu opieki zdrowotnej w Starachowicach objął doktor Zygmunt Religa. Za jego namową rozpoczęto prace pod budowę nowego szpitala. Ta z przerwami trwała praktycznie do lat dwutysięcznych. W 2008 po serii protestów podjęto decyzję o przeniesieniu wszystkich oddziałów do sąsiedniego, nowego obiektu. Rok później stary szpital opuścili ostatni lekarze, a na drzwiach zawisły kłódki.


Wszystko, co dało wynieść ze szpitala, a później przepić - padło łupem lokalnych złomiarzy. Pierwsze zniknęły najbardziej zyskowne kable, później upłynnili żeliwne grzejniki, a potem... Potem już co popadnie. Wśród mieszkańców krążyła historia o złodzieju złapanym przez policjantów, który uciekał w dół ulicy na skradzionym łóżku szpitalnym.

Zbliżyłem się do zamkniętych drzwi. Po zabranych klamkach zostały jedynie dwa otwory wywiercone na wylot w wiórowej płycie. Jak w kulę do kręgli włożyłem w nie palce, po czym mocno pchnąłem przed siebie. Drzwi jeszcze chwilę stawiały opór, aż w ochrypłym skrzypnięciu zawiasy puściły. Przez rozchyloną szczelinę wyłonił się czarny łebek sikorki, która z zaciekawieniem przyglądała się całej naszej czwórce. Gdy podeszliśmy bliżej, sikorka przeleciała na drugi koniec pokoju, po czym zaczęła rozpaczliwie tłuc dzióbkiem o szybę. Najpewniej wleciała tu jednym z okien, które wówczas pozostawało otwarte. Potem przeciąg sprawił, że znalazła się w potrzasku. Strach myśleć ile tak siedziała. Nie było co zwlekać, ruszyliśmy jej z pomocą. Chwilę po tym jak okno znowu zostało otwarte, sikorka wyfrunęła. W locie zdążyła na pożegnanie raz jeszcze przekręcić ku nam główkę. Jakby chciała ostrzec, byśmy poszli w jej ślady i czym prędzej się stąd wynieśli. 


Przez drugie piętro prześlizgiwał się przenikliwy chłód. Patrzyłem po chłopakach. Wyglądało na to, że nie tylko ja miałem gęsią skórkę. Może to wina tych wszystkich okien? Pełno ich tutaj było. Problem w tym, że jak wiatr ustał w chwili naszego wejścia, tak do teraz korony drzew nie wyłapały choćby najmniejszego podmuchu. Dziwne. 
Pojawiał się kolejny problem. Na drugim piętrze pozostawaliśmy na widoku. Okna wychodziły bowiem wprost na podjazd dla karetek, gdzie co rusz kręciły się punkciki czerwonej barwy. Byli to ratownicy, którzy wyszli zakurzyć. Czasem przewinął się jakiś ochroniarz. Musieliśmy trzymać się na baczności. Łaziliśmy więc pokuleni poniżej linii parapetów, dopóki nie trafiliśmy do sąsiedniego, zabudowanego skrzydła. Sprawnie przedostaliśmy się do pierwszej, lepszej sali. Zza metalowych krat przebijała się szachownica kafli, zwisały powykręcane żaluzje i posępnie łuszczyła się farba z sufitu. Nocami to miejsce musiało zamieniać się w melinę dla narkomanów. Wywnioskowaliśmy to po stosach zużytych strzykawek rozrzuconych po kątach. Bóg jeden wie, co w nich było, choć im dalej szliśmy, tym silniej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że Bóg wyniósł się stąd już dawno.

A za oknem takie widoki

W niektórych pomieszczeniach czas zatrzymał się w latach 50-tych, w których szpital został oddany do użytku

W odległym końcu korytarza natrafiliśmy na pokój z wanną pośrodku. Biel wanny kontrastowała na tle ścian, które ociekały czarną farbą, spływającą z wymalowanych pentagramów i odwróconych krzyży. I jeszcze kupki usypanego popiołu. Wszystko wskazywało na to, że trafiliśmy do miejsca okultystycznych rytuałów. Wynośmy się już stąd. Nim słowa opuściły głowę, w jednej sekundzie po pustych korytarzach przetoczył się huk. Jakby coś z niewyobrażalnym impetem wbiegło w drzwi. Jeśli tak się rzeczywiście stało, przy takiej sile nie miało prawa przeżyć. Strach zacisnął nam krtań. Wtedy znów to usłyszeliśmy, gdzieś z głębi. Trach! Strużki zimnego potu zaczęły spływać po karku. Huk powtórzył się jeszcze dwukrotnie, w jednakowych odstępach czasu, tyle, że za każdym razem przybierał na mocy. Jak staliśmy, tak zerwaliśmy się do ucieczki. Łomoczące serca zdawały się wyskakiwać z piersi. Pruliśmy korytarzem ile tchu.  W pędzie wpadliśmy na schody. Zbiegaliśmy odpychając się poręczy, zeskakując na półpiętra, byle tylko nie biec ostatnim. Dręczyło nas wrażenie, że coś siedzi nam na ogonie, że jest tuż tuż, ale nikt nie odważył się zerknąć za siebie. Jeszcze kilkanaście schodów, jeszcze sus i znów byliśmy w podziemiach. Gdzie była ta cholerna dziura? Biegiem mijaliśmy znajome pomieszczenia, rozpaczliwie szukając dykty. Aż spośród sterty innych rupieci opartych o ścianę wypatrzył ją Locht. Dopadł do niej prędko, posuwistym ruchem odgarnął na bok, podciągnął się za ościeżnicę i jego nogi przeszły przez kwadratowy otwór. Był na zewnątrz. Zaraz wyskoczył Raku, a tuż za nim ja. Ostatni na trawniku wylądował Bugli. W jego oczach odbijało się przerażenie.


Napięcie z nas opadło i po chwili zaczęliśmy zachodzić w głowę, co tak naprawdę wydarzyło się te kilka minut temu, które mógłbym przyrzec trwały całą wieczność. W końcu słyszeliśmy to wszyscy. Nie mogło być to złudzenie, ani nic z tych rzeczy. Metoda dedukcji i eliminacji wykluczyła udział osób trzecich. Z prostej przyczyny. Nikogo prócz nas wtedy tam nie było. Mieliśmy tą pewność, gdyż dokładnie sprawdziliśmy każdy z pokoi i każdy był pusty. Ponadto gdyby ktoś zdążył wejść w czasie naszej eksploracji, mógł być albo w piwnicach, albo na piętrze z windą. Całe drugie piętro było w zasięgu naszego wzroku. Jeśli ktokolwiek, by tam wszedł zobaczylibyśmy go pierwsi, nawet jeśli znajdowaliśmy się na poddaszu.
  Potem jako sprawca pojawił się przeciąg. Odpadł jeszcze szybciej, w końcu przestało wiać, na długo przed tym, gdy znaleźliśmy się w budynku. Byliśmy tam sami, a jednak coś musiało wydać te dźwięki. Nikt, nawet jakby jakimś cudem się wtedy ukrył i chciał nas przestraszyć stukając drzwiami, nie mógł tego zrobić. Drzwi na drugim piętrze pozbawione były klamek. Nie pozwalało to trzasnąć w takich samych odstępach czasu.
  I tak ostatecznie zostaliśmy bez odpowiedzi na nasze pytanie. Nikt z nas nie potrafił racjonalnie tego wytłumaczyć. Jak widać szpital skrywa tajemnicę, której tak łatwo nie chce przed nikim odkryć. A tych, którzy choć trochę zbliżą się, do poznania prawdy nie tyle co wygania, co wypędza. 
   Podobnych sytuacji było więcej. A oto kilka komentarzy innych eksploratorów, którzy postanowili na własnej skórze przekonać się, czy szpital jest nawiedzony:

Dotarliśmy do źródeł lęku
2013
Dwa dni temu udaliśmy się do Szpitala. Zrobiliśmy zdjęcia z zewnątrz po czym przystąpiliśmy do wejścia na teren obiektu. Gdy dostaliśmy się bez większych problemów rozpoczęliśmy powolne odkrywanie pomieszczeń. Wszystko było wspaniale do czasu gdy usłyszeliśmy kroki dobiegające z Oddziału Dziecięcego. Ukryliśmy się myśląc, iż to ochrona. Po krótkim czasie wyszliśmy sprawdzić, czy te osoby się oddaliły. Znów usłyszeliśmy kroki z pierwszego piętra. Podjęliśmy próbę skrytej ucieczki. (...)

2014
Miejsce niesamowite. Panuje tam specyficzny klimat. Raz jest zimno raz ciepło. Z racji tego, że jestem kobietą, byłam mocno zestrachana powiem szczerze. Przechodziły mnie ciarki i dreszcze. Może to po prostu psychika płatała mi figle? Nie wiem. W każdym razie te wahania temperatury czuła też osoba będąca ze mną (facet)(...)  
2016
W momencie focenia i chodzenia po korytarzu w świetle padającym z okna na 1 pietrze przeszło coś, jakiś cień ... ciężko powiedzieć .W każdym razie stanąłem wryty chwile, ale poszedłem dalej i nic nie było a potem z dziewczyna na 2 piętrze usłyszeliśmy stukot i za chwile kroki na oddziale dziecięcym. Ciężko mi powiedzieć co to ale ani wiatru nie było ani nikogo w budynku(...)

  Czym prędzej musieliśmy zatrzymać się na postój. Choćby krótki, byle poukładać gonitwę myśli i przywrócić oddech do stanu sprzed ucieczki. Miejsce pełne historii, ładnych widoków i zadowalająco daleko położone od dużych skupisk ludzi, wydawało się być do tego idealne.


  Było krucho. Piekielnie krucho. Czego się nie złapaliśmy, to odpadało. Obraliśmy więc ścieżkę, która choć prowadziła naokoło, wyglądała na bezpieczniejszą. Początkowo podchodziła spokojnie, by zamienić się w niemal pionową ścianę. Całe szczęście było czego się złapać. Rosnące w pobliżu krzaki i drzewa pełniły też inną, bardzo ważną funkcję. Maskowały prawdziwą wysokość na jakiej się znajdowaliśmy

  Miejsce to zwane jest Szlakowiskiem. Od końca XIX wieku aż do lat 60-tych wylewano tu żużel (szlakę wielkopiecową). Dowożono go kolejką z pobliskiego Wielkiego Pieca. Po zastygnięciu utworzyło się coś na kształt sztucznej skały, wtapiając się w miejski krajobraz. Dzisiaj, kiedy oczyszczono ją ze śmieci, wraz z przyległym terenem rekreacyjnym stanowi udany przykład rekultywacji. 



  Chwila przerwy minęła niepostrzeżenie. Niebezpiecznie zbliżaliśmy się do centrum Starachowic. Niedługo potem staliśmy już przy ciągnącym się blisko 400 metrów odsłonięciu geologicznym. Częściowo powstało ono na skutek eksploatacji piaskowców, a częściowo w wyniku procesów geologicznych. 




  Od 1987 roku skałki liczące sobie blisko 200 mln lat, objęte są ochroną jako pomnik przyrody nieożywionej. W ostatnich latach przeprowadzono prace porządkowe, w wyniku których zainstalowano m.in oświetlenie. Warto się wybrać tutaj o zmroku, kiedy pojawiają się klimatyczne iluminacje świetlne. 





Major Świderski i Podporucznik Rachtan

  W końcu wyrwaliśmy się z objęć miasta i dalej wędrowaliśmy lasami. Błotniste ścieżki prowadziły pagórkowatym terenem. Zza linii drzew powoli wyłaniała się pierwsza hałda. Wdrapując się na nią, spod nóg nieprzerwanie usypywał nam się żwir. Z trudem łapaliśmy przyczepność, a wymachując rękami pomagaliśmy sobie złapać równowagę. Po pokonaniu ostatniego, najstromszego podejścia, które pokrywała glina, znaleźliśmy się na górze. Znowu zerwał się wiatr. Zerknęliśmy przed siebie. Widok zasłaniały drzewa. Należało wdrapać się wyżej, a jedyną sposobnością ku temu, było zdobycie sąsiedniej hałdy.

Na górze pierwszej hałdy

  
  Wiatr przegnał chmury, dzięki czemu panorama na parę minut odsłoniła nam się w całej okazałości. U stóp mieliśmy całe Starachowice z masą kolorowych budynków i wysokich kominów. W tle rysowały się skarżyskie wzgórza porośnięte lasami. A nad tym wszystkim czuwały Łysogóry z dającym rozpoznać się bez problemu z daleka Świętym Krzyżem.

Na horyzoncie Św. Krzyż


Po lewej Wieża Ciśnień, a po prawej budynek nowego szpitala, za którym znajduje się ten, w którym byliśmy.


  Kopalnia Majówka powstała w 1836 roku. 4 lata później nastąpiła jej rozbudowa; wybito m.in nową sztolnię. Niemal do końca lat 20-tych XX w. ruda żelaza wydobywana była przy pomocy systemu szybików oraz dukli (pionowych wyrobisk, najczęściej nie posiadających obudowy). W tym okresie powstał też szyb centralny, który znacząco ułatwił pracę kopalni. Majówka się rozrastała, stając się dobrze prosperującą inwestycją. Zmniejszające się złoża doprowadziły jednak do ostatecznego zamknięcia kopalni w latach 70-tych. Dziś zostało po niej kilka betonowych, opustoszałych konstrukcji ukrytych w lesie i rzecz jasna dwie całkiem spore hałdy. 



  Droga do stacji była stosunkowo krótka. Dzieliły nas do niej niespełna 4 kilometry. W większości prowadziły obszarem miejskim, ale wyjątkowo sympatycznymi okolicami. Było pełno zieleni, widoków na Góry Świętokrzyskie, a nawet chwil obcowania ze sztuką. Podróż powrotną odbyliśmy starym gruchotem, który wydawał się rozpaść przy każdym kolejnym postoju. Dojechał jednak szczęśliwie, a my w nim pełni wrażeń i głodni kolejnych przygód. 




Ojciec polskiej geologii

Ciekawy mural
Ostatnie pożegnanie
  Za inspirację wycieczkową chciałbym gorąco podziękować Włóczęgom Świętokrzyskim. Dzięki jednej z ich relacji (link tutaj), przekonałem się, że Starachowice to nie tylko Wielki Piec, ale też miasto historii, zieleni i przyrody, która wcale nie musi kłócić się z architekturą. Miasto, gdzie można odkryć swoje największe lęki i je przełamać. Pewnie jeszcze kiedyś tu wrócimy. Czas pokaże kiedy.

2 komentarze:

  1. Trochę mi napędziliście stracha.
    Poza tym - tak sobie myślę, że ja chyba właśnie w tym szpitalu się urodziłam. Wtedy był czynny. ;)
    A muralu jeszcze nie widziałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tego to się nie spodziewałem. Ale trafiliśmy :)
      Patrząc na teraźniejsze, zdewastowane wnętrze szpitala, aż trudno uwierzyć, że jest nieczynny zaledwie od 11 lat, nie mówiąc już o próbach wyobrażenia sobie jak wyglądał w chwili swojej świetności.

      Usuń