Obserwatorzy

Popularne posty

poniedziałek, 12 września 2022

Wycieczka nr 109: SZLAKIEM ORLICH GNIAZD CZ.7


4.09.2021

Trasa: Lusławice PKP - Czepurka - Pabianice - Siedlec - Suliszowice - Kapuśniak - Brama Suliszowicka - Skała Molenda - Skały Pustelnika - Skała Dinozaur - Brama Siedlecka - Uroczysko Bogdaniec - Piasek - Czepurka - Lusławice, ok. 29 km

  Wewnątrz ciebie rozchodzi się ciepło. Rozlewa się falą. Jakby płonęła ci dusza. Wkrótce przychodzi oczekiwany dreszcz ekscytacji, który narasta z następnym oddechem, ruchem. Na moment przenosisz się do innego świata. Zapominasz o czyhającym zewsząd niebezpieczeństwie. A potem jak ukłucie szpilką - nagle i boleśnie daje o sobie znać strach. Upadek przecież jest tak realny i może się przytrafić każdemu. Tobie też. Doskonale o tym wiesz, lecz udajesz, że cię to nie dotyczy.
  Wreszcie stajesz na szczycie. Co teraz? Przez ułamki sekundy czujesz się zdobywcą. W końcu u stóp masz cały świat. Przynajmniej tak ci się zdaje. I do tego ta nieopisana wolność, jak gdyby ktoś wyposażył cię w skrzydła. To właśnie o nią chodzi. Dla niej ryzykujesz. 
  Bierzesz głęboki oddech i... wszystko bezpowrotnie mija. Orientujesz się, że przed tobą najgorsze - zejście.
  Jeśli znasz to uczucie, to choć raz w życiu musiałeś stawić czoła wspinaczce.


  Do Suliszowic docieramy pokonawszy 8 kilometrów asfaltu oraz atak zgagi. Bo tak to już jest, że człowiek na widok pola złocącej się kukurydzy dostaje bzika. Przecież jedna kolba nikomu nie zaszkodzi? - myśli sobie. A kiedy pokusa wygra, nagle, ni stąd ni zowąd wszystko kończy się ucieczką przed rolnikiem i przegryzaniem kolby w biegu. Istny galimatias. W takim pośpiechu ledwo idzie obrać kukurydzę z liści, a co dopiero sprawdzić, czy jest dojrzała. 
  Mówili, że kradzione nie tuczy. Czemu tylko nikt nie wspominał, że kosztem żołądkowych rewolucji? Nie żeby nam się takie coś przytrafiło. Gdzie tam. I wcale wściekły rolnik nie okazał się być dumnym posiadaczem traktora z sąsiedniej wioski, którego interesowaliśmy tyle, co zeszłoroczny śnieg. Podobnie jak to, że najedliśmy się więcej strachu niż kukurydzy (dzięki Bogu; aż się boje jak przeżyłyby to jelita). Skądże. Nigdy nic takiego nie miało miejsca.
  Popcornu dziś nie będzie.
 
  Nim zdążyliśmy zapomnieć na dobre, że bądź co bądź jesteśmy na jurze, z warstwy drzew przebiła się pierwsza, nie widziany od dwóch godzin skała. Odtąd nareszcie mogliśmy rozpocząć przygodę w prawdziwie jurajskim stylu. 

I co przypomina Wam Muminka?  

Oględziny

  Krótki rekonesans, obejście i atakujemy Muminka! Nadawał się w sam raz na rozgrzewkę i pobudzenie wspinaczkowego apetytu. Pokrótce głód przygody zagnał nas pod linię wysokiego napięcia, gdzie podążaliśmy pasem wykarczowanym z drzew. Metalowe słupy spisały się jako azymut wyznaczający kierunek marszu. I tak sobie wędrowaliśmy mając 110 kV nad głową. Czasem tylko prąd zatrzeszczał. 
  Niebawem opadliśmy wraz ze stokiem wzniesienia. Przed nami w momencie ukazał się bór. Może nie wyglądał imponująco, lecz prędzej, czy później musieliśmy go przebyć. Na razie jednak ścieżka wiła się pośród sosnowych zadrzewień z gracją, stroniąc od krzaków. Rodzaje nawierzchni zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zanim zdążyliśmy przyzwyczaić się do sypkiego piachu, już pojawiała się trawa. I trafiliśmy na łąkę.
  Dla odmiany ta była zarośnięta wszelkiej maści dziką różą i jałowcem. Przedzierańsko stało się nieuniknione. Ale co tam, warto było. W końcu nie na co dzień ma się okazję zobaczyć skalną bramę, która stanowi swoiste wrota do świata skałek.
  Prości z nas ludzie. Widzimy skałę i natychmiast dostajemy głupawki. Cieszymy się jak dzieciaki zaprowadzone do sklepu ze słodyczami. Ślinka też nam cieknie ;) Potem oddajemy się bez reszty wspinaczce. Nie inaczej było i tym razem.

Na tle Bramy Suliszowickiej utworzonej w Skale Samcowizna
Foto: Statyw

Galion
Foto: Raku

  Stanie na skalnej bramie to zupełnie jak stanie na skalnej wyspie. Błękitny horyzont ze swymi falującymi w oddali wzgórzami niczym morze. Punktowo stroszą się wapienne grzbiety, ostańce. Prezentują się majestatycznie. I pomyśleć, że wkrótce na niektóre z nich się wdrapiemy i podobnie będziemy zachwycać się rozległymi widokami, które nam zaserwują. 
  Wcześniej jednak trzeba jakość zejść.

  Nie ułatwia tego biegnącą dołem ścieżka, którą zagarnęły ostrężyny. Pod nogami mamy jedynie dywan sprężyście uginających się pnączy. Jakbyśmy stąpali po ogromnej trampolinie. Tyle, że jeżyny nie pozwalały skakać. Oplątywały się wokół kostek, po czym chwytały setkami kolców wbijających się w skórę. 
  Kilkaset metrów dalej jeżyny ustąpiły. Znaleźliśmy się na węźle dróżek wydeptanych przez wspinaczy. Choć skałek jeszcze nie widzieliśmy (sosnowy młodnik skutecznie ograniczał pole widzenia), to czuliśmy, że się do nich zbliżamy. Aż nareszcie, po ośmiu minutach zawziętej walki z terenem, objuczeni blisko dziesięcioma kilo jakie dźwigaliśmy na plecach - stanęliśmy u stóp celu. Kapuśniak swym rozmiarem onieśmielał. Wizja stanięcia na jego postrzępionym wierzchołku budziła nie tylko strach, ale i fascynację. Fascynację zbyt silną, abyśmy byli w stanie ją poskromić.   



   Trójką zaczęli z tego samego miejsca. Ich rozcapierzone dłonie gładziły powierzchnię wapiennych ścian. Palce wędrowały ku nierównościom, najmniejszym z zagłębień, gdzie doszukiwały się namiastki chwytów. Pracowały też nogi. Wynajdowały szczelin w sam raz, by móc zaklinować w nie buta i tym samym stworzyć punkt podparcia reszcie ciała.
   Pięli się wyżej, a wyżej równało się trudniej. Nieuchronnie zbliżali się do przewieszenia. Tam ciężar całego człowieka dźwigały ręce i tylko one. Dotychczasowe włażenie miało niewiele wspólnego z prawdziwą wspinaczką. Było jedynie dziecięcą igraszką. Wkrótce Kamila miała przekonać się, że przewieszenie to dla niej zbyt wiele. 
  I stało się. Kamila zawisła na 9 metrze. Sama, przylepiona do ściany, bez perspektyw i możliwości odwrotu. Podczas, gdy wszystkiemu bezczynnie przyglądałem się z dołu, z pomocą naszej kozicy ruszył Bartek. Strach powoli opanowywał jej ciało. Przyspieszony oddech stawał się coraz płytszy. Zmęczone przedramiona drżały. Panika szykowała się do natarcia. Była ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowaliśmy. Jak wiadomo od paniki droga do upadku niezwykle krótka. A od upadku do... Nie chcieliśmy o tym myśleć.
  Spod przewieszenia dochodziło nerwowe: Bartek pomóż! Raku robił co w swojej mocy, aby jak najszybciej dotrzeć do wystraszonej Kamili. Zszedł już naprawdę nisko. Brakowało ostatniego metra.
Palce Kamili stopniowo poluzowywały uchwyt. Przerażenie rozszerzało oczy. I kiedy nadchodziło nieuniknione, Bartek w porę chwycił Kamilę za nadgarstek. Strach opadł. Serca z gardeł powędrowały z powrotem na właściwe miejsce. 
  Po chwili wszyscy staliśmy się świadkami akcji ratunkowej. Nosiła kryptonim studnia. Kamila bowiem robiła za wiadro, Bartek zaś za kołowrót wciągający. Parę pociągnięć później było po wszystkim. Cała trójka wspinaczy mogła świętować sukces z piętnastego metra, czyli wprost ze szczytu Kapuśniaka. 

   Południowo-zachodnia ściana Kapuśniaka rozpalała wyobraźnię jurajskich wspinaczy od lat. Pierwsze drogi wspinaczkowe wytyczono tu jeszcze pod koniec XX wieku. Zabezpieczano je wówczas spitami oraz ringami z pręta zbrojeniowego. W tym czasie wytyczono takie klasyki jak: "Filip z Konopi", "Szalona Depresja", "Tirówka", czy też "Mis Szaletu". Każda z nich trudniejsza i posiadająca bardziej osobliwą nazwę od poprzedniej. Każda potwornie wymagająca. Przeznaczona tylko dla doświadczonych wspinaczy, którym nie dorastamy do pięt. 
 
Skała Kapuśniak, ale widnieje również pod innymi nazwami: Płetwa, Kapuśna Skała, Szalet...

Skałołaz

Tuż po zażegnaniu chwil grozy

   Minęło niewiele więcej jak czterdzieści minut, kiedy znaleźliśmy się na polach. Ładne to były pola. Gdzieniegdzie wyrastały z ziemi samotne skały. Jakby w zamierzchłych czasach przechadzał się tędy olbrzym, któremu z dziurawej kieszeni wypadła garść gigantycznych głazów. Te powbijały się w ziemię w przypadkowych miejscach. Szczęśliwie znalazło to naukowe wytłumaczenie.  

  Przenieśmy się w przeszłość, o jakieś 150 milionów lat, do górnej jury. Obszar dzisiejszej Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej zalewało wówczas ciepłe morze. Kiedyś to i na Karaiby mieliśmy bliżej :) Stwarzało to idealne warunki do rozwoju form przypominających wyglądem rafy. Z tą różnicą, że zamiast korali budowały je gąbki. Mądre głowy nazwały te gąbko-rafy biohermami. Pozostałości po bogatej faunie biohermów widać do dziś w postaci licznych skamieniałości małży, krabów, czy też znanych chyba każdemu amonitów. 
  Obumarłe szczątki tychże żyjątek osadzały się na niewielkich wyniesieniach morskiego dna. Tam,  (zaraz obok spoiwa kalcytowego) były głównym materiałem budulcowym dla powstających tzw. wapieni skalistych. Skały te cechowały się masywnością i niezwykle wysoką twardością. W trzeciorzędzie doszło do niszczących procesów (denudacyjnych). Pod ich wpływem wapienie skaliste zostały wypreparowane od pozostałych, mniej odpornych typów wapieni. Tym sposobem możemy podziwiać te wszystkie Muminki, Kapuśniaki i inne sterczące ostańce.

Dziurawa Skała zgodnie z nazwą poprzecinana dziurami jak ser szwajcarski
Foto: Raku

8- metrowa Torkowa Skała

  Kolejne kilometry przebiegały według prostego schematu: dziura - wpełzywanie - skała - wspinanie, itd.  Od czasu wejścia w las, zrobiło się paradoksalnie głośniej. Zaczęliśmy mijać innych turystów. Na większych formacjach skalnych spotykaliśmy trenujące obozy wspinaczkowe. Gdzieś między drzewami, na zawieszonych hamakach, młodzi adepci podpatrywali wyczyny starszych kolegów. I tak, na naszych oczach rodził się właśnie narybek przyszłych wspinaczy. A kto wie może i nawet ratowników górskich.
  My tymczasem jak dreptaliśmy wcześniej, tak dreptaliśmy nadal. Szukaliśmy miejsca nadającego się na postój. Nie dało się nie zauważyć tych wszystkich białych kamieni, które stale przebijały się na powierzchnię. Cały las był nimi usłany. Soczysta zieleń buków sprawiała, że wobec niej skały bledły, niknęły maskowane przez wysmukłe pnie. I spośród tej gęstwiny liści oraz gałęzi udało nam się wypatrzeć pewną, wysmukłą basztę znaną wśród lokalsów pod nazwą Dinozaur. Łeb prehistorycznej bestii zdawał się wprost wymarzony, do zaadaptowania go na tymczasowy piknik.
  Na górze zbyt wiele miejsca nie było, więc ścisnęliśmy się jak mogliśmy, przylegając do siebie plecami. Od teraz każdy ruch musiał być opatrzony nie lada ostrożnością. Co by się zbyt silnie nie zamachnąć i nie strącić przypadkiem puszki konserwy. Strata byłaby wówczas niewybaczalna, a ten, kto by jej dokonał z miejsca hańbiłby się tytułem zdrajcy.  

Skały Pielgrzyma
Foto: Raku

Kiedy feniks budzi się do życia z popiołów 

Dinozaur

  Z Dinozaura mieliśmy rzut kamieniem do drugiej już tego dnia skalnej bramy. Ogólnie można posunąć się o stwierdzenie, że w tutejszej okolicy wręcz roi się od podobnych formacji skalnych. Nie szukając daleko. Ledwo 2,5 kilometra stąd wznosi się najsłynniejsza na całej Jurze Brama Twardowskiego. Z nią wiąże się cała masa ludowych podań i zmyślnych legend.
  Niemal tak zmyślnych jak regularne kłamstwo w kilometrażu. Bo jeśli jeszcze nie wiecie, jest to narzędzie manipulacyjne, w moich rękach nadużywane. Jednak czasem bywa i tak, że staje się środkiem niezbędnym do przeżycia. Co wygląda atrakcyjniej? 21, a może prawie 30 kilometrów? No właśnie. Niby odkąd pamiętam stosuję ten sam manewr, a wciąż nadwyżka dziwi każdego identycznie jak za pierwszym razem. Rodzi festiwal narzekania, potyczek na pytania z serii "D" - "Daleko do dworca?", czy też klasycznego - "zaraz się zgubimy". Lecz nic nie dzieje się bez przyczyny. Przez tyle lat wspólnej wędrówki odnaleźliśmy przepis na denerwowanie się nawzajem. A ile przy tym radochy. Nie ulega wątpliwości, że umiemy sobie dogryźć. Ale wiecie co, najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że to jakoś pomaga, motywuje. Z czasem nauczyliśmy się też, że najlepszym sposobem obrony przed wszelkimi docinkami jest poczciwa cisza. Wsłuchując się w nią wystarczająco dokładnie, da się usłyszeć bicie serca i w takt jego uderzeń podążać przed siebie, nie zwracając uwagi na to, co wyprawia się dookoła. 

Brama Brzegowa. Przez niektórych nazywana również Siedlecką.


  Mawiają, że podróże kształcą i ja się czuję po tej dzisiejszej wyedukowany. Coraz częściej nasze wycieczki zaczynają przypominać pościg, zamiast wędrówki w spowolnionym tempie. Zbyt krótko, by poczuć odwiedzane miejsca całym sobą, każdym ze zmysłów osobno. Zbyt krótko, by stać się częścią całej tej podróżniczej magii. Jura zasługuje na coś więcej. Bez wątpienia kiedyś jeszcze tu wrócimy. Na dłużej. Wcześniej jednak czas na pewne zmiany. 

7 komentarzy:

  1. Jak zwykle ciekawa wycieczka. Fajne skały :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak zwykle dzięki za komentarz :) Przy okazji pozdrawiam. I rzecz jasna nadrabiam czytelnicze zaległości, bo dawno mnie tam nie było. Stanowczo za dawno

      Usuń
  2. Świetna przygoda - jesteście super. Młodzi ludzi i już taki dorobek - za parę lat ta ekipa zdobędzie Kilimandżaro a potem?... a potem zacznie się rozkręcać i kombinować co by tu jeszcze zdobyć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z dnia na dzień planów przybywa, a marzenia się piętrzą. Aż tak w przyszłość trudno mi odbiegać, ale jedno mogę potwierdzić. Nie przestaniemy się rozwijać. Z tym Kilimandżaro to narobił Pan smaka;)

      Usuń
  3. Ostatnio nie mogłam zamieścić u was komentarza. System blokował. A chciało by się napisać - nie do wiary, że Wy komuś we wspinaczce nie dorastacie do pięt. Z wyrazami podziwu obserwatorki z "parteru".
    A za zdjęcie "latającego" kolegi wielkie uściski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz ci los z tymi komentarzami. Jedne publikują się same, inne muszę moderować, a jak widać zdarzają się i takie przypadki, że system traktuje je jako spam i automatycznie usuwa (!). Z tego i paru jeszcze innych powodów zamierzam przerzucić się z blogowaniem na własnej witrynie, gdzie podobne problemy się nie zdarzają.

      Usuń
    2. Bardzo dobrze. Żeby tylko wpisy z tego bloga nie zaginęły w niebycie internetu, bo szkoda by było pracy włożonej w ich przygotowanie. Mój blog miał na początku miejsce na innej witrynie i ślad po tamtych wpisach nie pozostał.

      Usuń